Tak naprawdę coraz popularniejsze samozbiory to wskazówka, że z rynkiem warzyw i owoców w Polsce dzieje się coś niedobrego
Chyba już każdy w Polsce słyszał o samozbiorach, które organizowane są jak kraj długi i szeroki. Rolnicy nie mogą sprzedać zebranych albo jeszcze niezebranych płodów rolnych. Oferują więc konsumentom prosty układ: niech przyniosą i zabiorą sobie warzywa albo owoce bezpośrednio od nich. Zapłacą albo stosunkowo niewysoką kwotę, albo nawet wezmą sobie za darmo.
Samozbiory bardzo łatwo odczytywać jako modny trend i okazję do poprawy samopoczucia. W końcu pomagamy rolnikowi, odbierając od niego produkty, których nie są w stanie sprzedać, prawda? Należy także wspomnieć o świeżych warzywach i owocach wysokiej jakości, które można w ten sposób pozyskać. Okazja lepsza niż zakupy na targu. Nie ma się zresztą co dziwić, że temat bardzo szybko podchwyciły media. Mamy do czynienia z nowym, ciekawym zjawiskiem oraz aktem obywatelskiej samopomocy w jednym. Serce aż rośnie. Problem w tym, każde samozbiory to skutek konkretnej tragedii.
W budującej historii o pomaganiu sobie nawzajem bardzo łatwo przeoczyć to, że z jakiegoś powodu rolnicy nie mogą sprzedać swoich płodów rolnych. Czyżbyśmy mieli klęskę urodzaju i zebraliśmy w Polsce takie ilości warzyw gruntowych i owoców, że po prostu nie da się ich sprzedać? Warto dodać: to wszystko ma miejsce w kraju, który każdego roku boryka się z suszą i anomaliami pogodowymi.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 20,77%
Możemy wierzyć w taki obrót sprawy. Wyjątkowo dobre zbiory sugerował na przykład Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi Stefan Krajewski:
Trudna sytuacja na rynkach, którą obserwujemy w ostatnim czasie, wynika z wielu przyczyn. Trudne warunki pogodowe, które w tym roku dotknęły polskich producentów, wcale nie wpłynęły na to, że w wielu grupach produktów towaru na rynku jest mniej. Okazuje się, że mamy w wielu uprawach nadwyżkę.
Jakby tego było mało, rolnicy mieli podpatrywać, co w danym roku przyniosło zyski sąsiadom, a w tym roku sami przerzucili się na taką właśnie produkcję. To z kolei miało doprowadzić do nadpodaży i problemów ze sprzedaniem towaru. Sami rolnicy dostrzegają jednak także inne przyczyny.
Sieci handlowe wolą importować warzywa i owoce na potęgę, a później sprzedawać nam je z kilkudziesięciokrotną przebitką
Portale branżowe, takie jak Farmer.pl i Tygodnik Rolniczy.pl, zwracają zgodnie uwagę na dwa aspekty całej sprawy. Jak już wiemy, samozbiory wywołuje niemożność sprzedania przez rolnika produkcji. Normalnie warzywa wraz z owocami trafiłyby do sieci handlowych. Te jednak oferują rolnikom absurdalnie niskie ceny skupu. Na przykład cebulę można teraz sprzedać za 20 groszy za kilogram. Koszty produkcji wynoszą tymczasem ok. 60 groszy. Jeżeli rolnik nie ma magazynu pozwalającego przechować zbiory do momentu, aż ceny wzrosną, to zalegają one na polu. Nie mogą w tym stanie pozostać w nieskończoność.
W tej sytuacji bardziej się opłaca zaapelować do konsumentów. Z ich perspektywy nawet zapłacenie złotówkę za kilogram cebuli to wyjątkowa okazja. W dyskoncie zapłacą od 2,99 zł do 4,49 zł za kilogram. Nie minął nawet miesiąc odkąd Mateusz Krakowski pisał na Bezprawniku o tym, jak absurdalne są obecnie ceny warzyw w Polsce.
Dlaczego sieci handlowe nie chcą zaproponować rolnikom rozsądnych cen? Rolnicy zwracają uwagę, że pomimo dobrych zbiorów w Polsce, krajowy rynek zalewają importowane warzywa. Wróćmy w tym momencie do wypowiedzi ministra Stefana Krajewskiego:
I tutaj pojawiły się chociażby informacje dotyczące importu papryki. W momencie, kiedy papryka krajowa jest dostępna, w tym samym czasie trafia do nas produkt z innych krajów. Wtedy zaczyna się robić duży problem.
Coś może być na rzeczy, skoro w swoim otoczeniu coraz częściej słyszę o wszechobecnej holenderskiej papryce w sklepie, w którym moi bliscy czasem robią zakupy. Trzeba pamiętać, że to sieci handlowe dyktują ceny rolnikom. Możliwości ich negocjacji są znikome. Jeżeli komuś nie odpowiada śmiesznie niska oferta "sieciówki", to zostają mu samozbiory. Sam minister rolnictwa przytacza zresztą dużo poważniejsze zarzuty:
Są też sygnały, że mogło dojść do zmowy cenowej. W związku z tym skierowałem pismo do prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, aby sprawdził, czy do takich zmów cenowych nie dochodzi.
Jeżeli ktoś myślał, że gorzej być nie może, to muszę go rozczarować. Okazuje się, że sieci wykorzystują organizowane samozbiory do nacisków na rolników, by jeszcze bardziej obniżyli ceny. Dziennik Fakt informuje o przedstawicielach molochów, którzy jasno stawiają sprawę: skoro wy sprzedajecie konsumentom po złotówce, to my też nie zapłacimy wam więcej. Nazwijmy sprawy po imieniu: to nie negocjacje, to szantaż. Pomimo wszystkich tych okoliczności, nie należy się spodziewać uruchomienia skupów interwencyjnych. Na przeszkodzie stoją między innymi unijne przepisy.
Jakby tego było mało, znaleźli się już oszuści, którzy wykorzystują modę na samozbiory do swoich celów. Wielu z nas słyszało o historii rolnika z Dąbrowicy na Podkarpaciu, który miał "górę ziemniaków do wzięcia". Okazało się, że pan Piotr – bo tak rolnik ma na imię – jest współwłaścicielem gorzelni, a ziemniaki stanowiły surowiec do produkcji. Być może samozbiór był wynikiem fałszywej plotki albo głupiego żartu. Równie dobrze mógł też zamaskować szczególnie zuchwałą kradzież. W końcu niektórzy "obdarowani" mieli wywozić całe przyczepy ziemniaków.