My udajemy, że jemy ryby, oni, że nam je sprzedają – rzeczywistość smażalni

Zakupy Dołącz do dyskusji (38)
My udajemy, że jemy ryby, oni, że nam je sprzedają – rzeczywistość smażalni

Płacimy bardzo dużo za ryby… których nie jemy. Dorsz z Bałtyku praktycznie nie istnieje na naszych talerzach (nie lubimy go), mnóstwo pieniędzy wydajemy za to na smażalnie, które nas oszukują. A my oszukujemy siebie. 

Kto nie był w dzieciństwie w smażalni ryb, ręka do góry. Punkt obowiązkowy na każdych wakacjach nad morzem, włączając w to przypadkowy lunapark oraz watę cukrową, ewentualnie kukurydzę gotowaną od wczoraj. To pewien element wystroju, coś, co się chętnie odwiedzało. Problem w tym, że w takim miejscu dostajemy na tacce przetłuszczoną rybę atlantycką, na własne życzenie zresztą. Nasze bałtyckie dorsze nadają się zresztą do tego, żeby wyrzucić je do śmieci – są chude i niesmaczne, ludzie je odrzucają, narzekają. A zresztą, nawet jakby ktoś chciał, to w wakacje połowy są ograniczone w Polsce, najwięcej trafia do Niemiec. Ale i stamtąd idzie je kupić.

Smażalnia ryb oszustwa

Jak donosi money.pl, usługi gastronomiczne kosztują właściciela cenę prądu, utrzymanie pracowników, wodę, produkty. Jeśli ktoś sądzi, że za parę złotych zje pysznego śledzika prosto z Bałtyku, może się przekonać, że zafundowano mu jakiegoś przypadkowego morszczuka z Atlantyku, kupionego w Biedronce po promocji. Z kolei, gdyby ktoś zażyczył sobie schabowego za osiem złotych, proszę bardzo – dostanie kotleta gabarytów przeciętnej kartki, doprawionego z całą mocą ciastem oraz przyprawami. Do tego frytki (z ziemniaków, jak to się na wsi mówi, chipsowych, ale to opowieść na osobny artykuł) oraz surówkę (która widziała lepsze czasy).

Wróćmy do faktów: właściciele smażalni wprost mówią o tym, że w ich przybytkach dostaniemy rybki, które jeszcze niedawno szusowały sobie po Atlantyku. Bo smaczniejsze, tłustsze, lepsze. Dajemy się więc nabrać na „świeżego dorsza z Bałtyku” nie wiedząc, że to z dorszem ma tyle wspólnego, co ja z fizyką kwantową. Ale chcemy to mieć, chcemy to jeść, chcemy wierzyć, że to jest ryba wyłowiona prosto z naszego morza. I wierzymy, że ten olej nie jest smażony cały dzień (aczkolwiek jest bardzo drogi).

Na cenach też nas zresztą urabiają. Widzieliście kiedyś, żeby dostać flądrę za parę złotych? Każda smażalnia wypisuje taką cenę kredą na tablicy. Ale fakty są bezlitosne, maleńki druczek pod spodem istnieje. To cena za 100 g, więc zamawia człowiek obiad dla całej rodziny i z portfela znika 70 zł. Jeśli filet jest mniejszy, dokłada się kawałek drugiego – byleby pasowało do wagi.