Jednak, jak donosi CNN, dziś ci, którzy posłuchali jego rad, znaleźli się w sytuacji, której raczej nie przewidzieli, stali się ofiarami kolejnej fali taryf, tym razem wymierzonych również w ich nowe lokalizacje.
Od Chin do „nowych Chin”
Początkowo strategia dywersyfikacji wyglądała sensownie. Rosnące koszty pracy w Chinach, ryzyko polityczne i napięcia handlowe sprawiły, że wiele koncernów zaczęło szukać alternatywnych miejsc produkcji. Krajom takim jak Wietnam czy Kambodża sprzyjała bliskość geograficzna do Chin, dostęp do młodej siły roboczej, rozbudowująca się infrastruktura i stabilny wzrost gospodarczy.
W ciągu dekady region stał się centrum nisko- i średniozaawansowanej produkcji – od tekstyliów po elektronikę użytkową.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
Ale tym czasie Chiny nie próżnowały. Gdy Trump w kwietniu tego roku groził nową rundą ceł, Xi Jinping wyruszył w podróż dyplomatyczną po Azji Południowo-Wschodniej, oferując partnerstwo handlowe i wizerunek obrońcy globalizacji.
Cios z drugiej strony
W sierpniu 2025 r. administracja Trumpa ogłosiła pakiet ceł, który uderzył nie tylko w Pekin, ale też w państwa, które miały być alternatywą dla chińskiej produkcji. Wysokość taryf w regionie jest jedną z najwyższych w historii. Laos i Mjanma (dawniej Birma) dostały 40% (więcej miała tylko Syria - 41%), a takie gospodarki jak Wietnam, Kambodża, Malezja czy Bangladesz dostały po 19-20%.
Publicznie przywódcy tych krajów ogłosili sukces, bo to mniej niż pierwotnie zapowiadane 30-40%. Ale nikt w deklarowany sukces nie wierzy.
Problematyczny przeładunek
Największą niepewność wprowadziły jednak tzw. cła na przeładunek - dodatkowe 40% na towary, które trafiają do USA przez kraj o niższych taryfach, choć powstały w państwie objętym wyższymi. W teorii chodzi o walkę z „przekładaniem etykietek” co sami dobrze znamy w kontekście np. gigantycznego wzrostu eksportu niemieckich samochodów do Kazachstanu, po nałożeniu sankcji na Rosję... Tu byłaby to sytuacja gdy np. chińska maszyna przyjeżdża do Wietnamu, gdzie dodaje się drobny komponent, a następnie wysyła do USA jako "Made in Vietnam". W praktyce definicja Trumpa jest znacznie szersza i każda azjatycka przesyłka może być traktowana jako podejrzana.
To oznacza dodatkową biurokrację, koszty i ryzyko dla firm, które przez lata inwestowały w fabryki poza Chinami właśnie po to, by uniknąć amerykańskich ceł.
Skoro przewaga kosztowa Wietnamu czy Bangladeszu topnieje, to warto wrócić do Chin, gdzie skala produkcji obniża koszty jednostkowe. Inni mogą rozważyć przenosiny bliżej USA, np. do Meksyku.
Konsument (także polski) też zapłaci
W całej układance łatwo zapomnieć, że koszty ceł przerzucane są na końcowego odbiorcę. Jeśli amerykańskie sieci odzieżowe i elektroniczne będą płacić 20-40% więcej za towary z Azji, to ceny w sklepach pójdą w górę
Cała sytuacja pokazuje, jak bardzo wojna handlowa USA-Chiny przerodziła się w grę o wpływy w całym regionie Indo-Pacyfiku. Trump chce zablokować Pekinowi „tylne drzwi” do amerykańskiego rynku, Pekin odpowiada zaś intensywną dyplomacją i inwestycjami.
Firmy, które jeszcze pięć lat temu świętowały otwarcie nowych zakładów w Sajgonie czy Phnom Penh, dziś muszą przeliczać, czy inwestycja w ogóle ma sens. Część z nich zapewne zostanie, bo nie wszystkie produkty można łatwo przenieść. Inne wrócą do Chin lub poszukają „bezpiecznych” lokalizacji w pobliżu USA czy Europy.
Ironia losu polega na tym, że wielu obecnych „poszkodowanych” dokładnie realizowało strategię, którą promował Trump - oderwać się od Chin. Teraz dostają rachunek, który wystawiła ta sama administracja. I wygląda na to, że będzie on wysoki.