Dla Warszawiaków to już pewnego rodzaju rutyna, ale intensywna ekspansja Ubera do pozostałych polskich miast wymaga stałego nakłaniania do ostrożności w trakcie szaleństw sylwestrowej nocy.
Uber to nie jest profesjonalna korporacja taksówkarska, tylko usługa pośrednicząca w angażowaniu prywatnych kierowców w przewóz prywatnych osób. Wiadomo jak to wygląda w Sylwestra. Każdy chce się bawić, a niekoniecznie pracować.
Dlatego też aplikacja w niektórych sytuacjach stosuje politykę podnoszenia podstawowych stawek, byle tylko zachęcić „swoich” kierowców do wyjeżdżania nocą na ulice polskich miast. Innymi słowy, zamiast standardowego licznika stawki za kilometr mnoży je na przykład dwa razy. Ale jeśli zapotrzebowanie na samochody jest większe, współczynnik ten podnosi się w jeszcze bardziej okazały sposób.
Rekordziści zgłaszali, że zamawiając w Nowy Rok taksówkę w okolicy 3-4 rano, musieli liczyć się nawet z dziewięciokrotnym mnożnikiem Ubera. To oznacza, że za kurs, za który zwykle płacili koło 20 złotych, tym razem musieliby wydać 180 złotych. Aplikacja oczywiście informuje o tym, że obecnie obowiązuje podniesiona taryfa, ale też warto przypomnieć, że w noworoczną noc… nie wszystkich cechuje trzeźwość umysłu.
Uber bardzo sobie chwali taką politykę, choć w wielu sytuacjach obrywał nią rykoszetem. Tak było między innymi przy okazji islamskich zamachów terrorystycznych w Australii. Firma chciała ściągnąć więcej kierowców na drogi, by pomóc obywatelom, jednak internauci komentowali to jako żerowanie na tragedii.
Ja również nie jestem przesadną fanką tego typu rozwiązania, choć z innych powodów. Kiedy bowiem mam do wyboru Ubera za 150 złotych za krótki kurs i tradycyjne taksówki w normalnej cenie, na które wystarczy poczekać 15 minut dłużej, nie da się ukryć, że tradycyjne rozwiązanie i ten transportowy konserwatyzm bardzo szybko wraca do łask.
Fot. tytułowa: Shutterstock