Wczoraj na łamach Spider’s Web poinformowałem, że Łukasz Kotkowski z targów technologicznych w Barcelonie przywiózł nowy wynalazek – Vero. To nowy serwis społecznościowy, który nie będzie wyświetlał reklam, ale za to będzie odpłatny.
Tak zupełnie prawdę mówiąc, to Vero wcale takim nowym serwisem nie jest – istnieje już kilka lat. Jak to jednak z modą bywa, dosłownie kilka dni temu rzucili się na niego użytkownicy z całego świata. Być może dodatkową motywacją jest fakt, że pierwszy milion (a nawet troszkę więcej) użytkowników dożywotnio z serwisu będzie korzystać za darmo. Ja konto w Vero założyłem, od wczoraj nawet obserwuję i wzajemnie testujemy sobie tę usługę z prawie dwusetką czytelników Spider’s Web i w toku zabawy wypłynęły różne wątpliwości na temat regulaminu usługi czy jego założycieli.
Na Twitterze trwa już nawet masowa akcja odinstalowywania Vero. Ja w sukces Vero akurat nie wierzę ze względów czysto praktycznych – trudno będzie wypromować nowego Facebooka/Instagrama, skoro jego głównym atutem i punktem odróżniającym jest wyłącznie brak reklam. Znowu zebrać miliard ludzi? Będzie ciężko. A jak to jest z tym regulaminem?
Regulamin Vero jest nieciekawy, ale typowy
W regulaminie Vero znajdziemy postanowienia dotyczące praw autorskich do treści publikowanych w ramach usługi. Osobiście jestem dość zaskoczony tym, że internauci odkrywają akurat ten fragment z przerażeniem i przypisywaniem złych intencji twórcom aplikacji.
In accordance with your choice of the privacy settings offered by the Service, by posting or otherwise making available any User Content on or through the Service, you hereby grant, and you represent and warrant that you have all rights necessary to grant, to Vero a limited, royalty-free, sublicensable, transferable, perpetual, irrevocable, non-exclusive, worldwide license to use, reproduce, modify, publish, list information regarding, translate, distribute, syndicate, publicly perform, publicly display, make derivative works of, or otherwise use your User Content, including (without limitation) your name, voice, and/or likeness as it is contained within your User Content, in whole or in part, and in any form, media or technology, whether now known or hereafter developed.
To prawda: pozwalamy aplikacji na robienie wiele z naszymi zdjęciami. Ale przecież analogiczne postanowienia znajdują się w regulaminach Facebooka czy Instagrama. W związku z tym pierwszym serwisem powstawały nawet niezbyt mądre. niezwiązane z prawem łańcuszki protestacyjne, które rozsyłali nawet znani politycy (oczywiście przez Facebooka) odmawiając serwisowi praw do korzystania z ich zdjęć.
W mojej ocenie tego typu postanowienia są stosunkowo logiczną konsekwencją modelu działania serwisu. Być może nieco… dmuchającą na zimne, asekuracyjną. Ale przecież mówimy o serwisach wywodzących się z amerykańskiej kultury prawnej, gdzie trzeba ostrzegać, że gorąca herbata jest gorąca. W dalszej części regulaminu Vero czytamy zresztą, że:
This license is being used by Vero solely as necessary to provide the Service, and for such other limited uses identified in our Privacy Policy. This license is not being used by Vero to sell your User Content to third parties or otherwise profit off of your User Content in any way unrelated to Vero providing and promoting the Service, and it does not give Vero any rights to own your User Content or limit your ability to use your User Content however you wish outside of the Service.
Generalnie tego typu stwierdzenia w regulaminie mają na celu przede wszystkim zapobiec pozwom utrzymanym w konwencji „moje zdjęcie wyświetla serwis Facebook, niech mi za to zapłaci”. Vero wcale nie różni się pod tym względem od Facebooka.
Jeśli już kasować Vero, to z dobrych powodów
Obawa o wykorzystywanie naszych treści (swoją drogą, o ile nie jesteśmy wybitnymi fotografami, dość mocno na wyrost) niby nie jest uzasadniona, choć z regulaminami jest różnie. Historia uczy nas, że czasami prócz tego, co jest w regulaminie, ważne jest również to kto stoi po jednej ze stron tego regulaminu. Mamy przecież sklepy internetowe z pięknymi regulaminami, które nigdy nie wysłały zamawianego towaru.
No i tutaj dochodzimy do realnego problemu wokół Vero. Mark Zuckerberg nie wydaje się szczególnie porządnym facetem (obejrzyjcie The Social Network). Ale właściciel Vero w gronie aniołków też się nie obraca. Ayman Hariri, bo o nim mowa, to miliarder i syn byłego libańskiego premiera. Podobno był zamieszany w aferę saudyjskiej firmy, która zbankrutowała, przestała wypłacać pensje, tysiące ludzi zostawiła bez dachu nad głową. Miliarder zaprzecza. W międzyczasie ruszył jednak już dość solidnie zorganizowany bojkot aplikacji i akcja o hashtagu #deleteVero. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku #metoo, czekanie na wyroki to zbędna formalność.
Komu wierzyć? Nie wiem. Faktem jest, że nie zwykłem wrzucać do sieci danych na tyle wrażliwych, by obawiać się, że moje zdjęcie z weekendu trafi w ręce Libańczyka spod może nawet ciemnej gwiazdy. Na tę chwilę planuję w serwisie pozostać (jeśli nie macie znajomych, możecie mnie wyszukać: Jakub Kralka) i obserwować jak upada kolejny facebook-killer. A szkoda, jeśli upadnie, bo Facebookowi naprawdę drastycznie potrzeba teraz konkurencji.