Pewna pani fotograf, od jakiegoś czasu do działalności artystycznej, dołączyła również działalność na gruncie prawnoautorskim. Wyszukuje swoje zdjęcia, które w bezprawny sposób zostały rozpowszechnione w sieci, a następnie pozywa blogi zapomniane przez Google i historię, a także biblioteki i szkoły w gminach tak niewielkich, że nie dorobiły się nawet własnego Orlika. Wydarzenia – wydawałoby się – niegodne uwagi artystki tego formatu (jak wnioskuję z treści pozwów, polskiej inkarnacji przynajmniej Davida LaChapelle). A jednak domaga się od nich odszkodowania i zadośćuczynienia z tytułu naruszenia praw autorskich w wysokości mniej więcej 12 000 złotych.
Znak wodny a prawo autorskie
Jak zapewne Państwo wiecie, jestem zwolennikiem respektowania praw autorskich – nawet w sytuacji, gdy zdecydowana większość internautów ich nie przestrzega, a nawet kwestionuje ich zasadność. Jednakże nie wyklucza to obecności przyzwoitej chociaż dawki racjonalizmu w przypadku formułowania swoich roszczeń. Marcin Maj, obecnie redaktor Bezprawnika, a jeszcze kilka lat temu Dziennika Internautów, który nie bał się określić tej sprawy mianem „cichego copyright trollingu".
Tymczasem, podczas gdy ja zastanawiam się nad znalezieniem złotego środka, sąd w Kaliszu w swojej ocenie sytuacji okazał się dla powódki bezlitosny, oddalając powództwo w całości i nakazując jej pokryć koszty procesu w wysokości 2400 zł. Sąd sugerował nawet, że tego typu działanie fotografki może mieć charakter świadomy i sama działalność sprowadza się do wyłudzania odszkodowań.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
Ponieważ – muszę o tym nadmienić – kilkukrotnie miałem okazję doradzać stronom pozwanej w sprawach przeciwko wspomnianej fotografce, znam towarzyszące sporowi okoliczności oraz argumenty podnoszone przez powódkę. Wiem również, że takich pozwów było więcej i na jakich podstawach się one opierały. To może rzutować nieco na obiektywizm mojej oceny tego wyroku, który choć stoi w sprzeczności z założeniami prawa autorskiego, to jednak w pewnych okolicznościach trudno mu odmówić pewnego słusznego toku rozumowania.
Troszkę słuszny i troszkę niesłuszny
Wyrok Sądu Okręgowego w Kaliszu oceniam mimo wszystko krytycznie w kwestii dotyczącej nakładania na fotografa obowiązku zabezpieczania swoich zdjęć. Jakkolwiek nie można odmówić tej tezie pewnych racji, to jednak nie znajduję dla niej usprawiedliwienia w tekście ustawy o prawie autorskim czy nawet wspomnianym art. 5 kodeksu cywilnego.
Jednocześnie jednak należy mieć na uwadze, że sama refleksja sądu na temat zabezpieczeń miała charakter drugoplanowy. Przede wszystkim bowiem, niewątpliwie przychylny w swojej interpretacji stronie pozwanej sąd, wskazał, że fotografka nie jest w stanie w przekonujący sposób wykazać swojego… autorstwa wspomnianego zdjęcia. Skoro bowiem uprzednio nie zdecydowano się na żadne zabezpieczenie go na przykład za pomocą znaku wodnego, to umieszczenie fotografii w swoim portfolio na swojej własnej stronie internetowej… nie było dla sądu przekonującym argumentem przemawiającym za autorstwem.
Jakkolwiek w mojej ocenie fotografka uprawdopodobniła swoje autorstwo w dość wiarygodny sposób, to jednak sąd miał prawo nadal poddawać ten fakt w wątpliwość. Z tego też względu fotograf zawsze powinien pamiętać o zachowaniu kliszy lub plików RAW, których posiadanie jest w zasadzie ostateczną formą uprawdopodobnienia swojego autorstwa fotografii.
Na szczęście te – bardzo wątpliwe w mojej ocenie – kwestie nie miały decydującego wpływu na ostateczne oddalenie powództwa. Pozwanym w omawianej sprawie (I C 1813/14) była biblioteka. W związku z tym sąd uznał, że zastosowanie znajduje dozwolony użytek publiczny wyrażony w art. 27 prawa autorskiego. Ale to już standardowa historia na gruncie własności intelektualnej i materiał na zupełnie inny wpis w przyszłości.
Wpis pierwotnie opublikowałem na łamach mojego bloga Techlaw.pl