Zakaz handlu skutkuje tym, że małe sklepy powoli upadają. Już teraz mało kto tam przychodzi w weekend. Miało być inaczej, ale dyskonty zwietrzyły okazję i ludzie zaczęli chodzić do nich w soboty.
Właściciele małych sklepów modlą się o to, żeby udało im się dociągnąć choćby do emerytury. Zakaz handlu w niedzielę nie sprawił bowiem, że ludzie zaczęli masowo przychodzić do ich sklepów w ten siódmy dzień tygodnia, zamiast tego walą oni drzwiami i oknami do dyskontów w piątki i soboty. Dlaczego mieliby nie? Dyskonty zwietrzyły interes i przy okazji weekendów kuszą ogromnymi przecenami. Robimy zakupy w czasie przecen i zamawiamy więcej jedzenia, niedzielę zostawiając sobie na błogie lenistwo.
Obserwuję po mojej własnej wiosce. Jest sobota. Normalnie w ten dzień ludzie zjeżdżali do jednego z większych sklepów tutaj. Przyszedł zakaz handlu, pojawił się dyskont, przed sklepem pustki jak w niedzielę. Kombinują, jak mogą, żeby utrzymać się na powierzchni. Mniejszy sklep w sąsiedztwie padnie pewnie trochę szybciej, chociaż tam zawsze zbierają się popić piwo, bo mieszkaniec domu obok wpuścił ich na swoje podwórko i jest tam coś w rodzaju nieoficjalnego ogródka piwnego. Ale większość pijaczków ciągnie do dyskontu, bo tam mogą kupić plastikową butelkę (półtora litra) piwa za jakieś trzy złote, nalewkę za cztery, wódkę za piętnaście. Tak działa wolny rynek, który związki tak bardzo chciały zdusić.
Zresztą liczby są okrutne. Wygląda na to, że obroty drobnych handlarzy spadły o 20%, zaś obroty dyskontów wzrosły z 32,4 do 33,2%. Stacjom benzynowym sprzedaż wzrosła o 10%.
Piotr Duda i „Solidarność” do odpowiedzialności się, rzecz jasna, nie poczuwają. Co z tego, że na Węgrzech był podobny pomysł i szybko wycofano się z niego rakiem? Ludzie uczą się tylko na swoich błędach, cudze powtarzają z perfekcyjną wręcz dokładnością. O sprawie informuje Dziennik Gazeta Prawna.
Zakaz handlu w małych sklepach
Sprzedający żalą się wprost: są takie soboty, w których mogliby równie dobrze nie otwierać sklepu, a niedziela wcale nie jest taka wynagradzająca. A przecież weekendy były głównym źródłem ruchu, ludzie nie szli do pracy, wybierali się wreszcie na zakupy, odwiedzali drobnych handlarzy. Teraz, skuszeni świeżymi produktami i lepszymi cenami, idą w tym czasie do dyskontów.
To przekłada się również na zatrudnienie dodatkowych pracowników. Ludzie teraz robią wszystko sami, utarg im spada i niewiele brakuje, żeby jeszcze dokładali do biznesu. Na razie nie ma to miejsca, ale kto wie, jak będzie za kilka miesięcy? Małe sklepy powoli pustoszeją i tylko patrzeć, kiedy będą zamknięte.
Co prawda rząd delikatnie wspomina o tym, że mogłoby dojść do zmian, ale na razie to tylko nieśmiałe sugestie. Fakty są jednak takie, że zanim zbiorą się do owych zmian, po drobnych przedsiębiorcach może nie być co zbierać. Nie tak chyba miał działać zakaz handlu. Małe sklepy zdążą zniknąć, zanim rząd połapie się, iż coś jest nie w porządku.
Co ciekawe, wielu pracowników nie chce zniesienia zakazu handlu, mówią, że będą się buntować i chodzić na L4, bo dane im wolne jest wygodne. Doszliśmy więc do sytuacji, w której nie zadowolimy nikogo.