To już jest koniec. Nie ma już kiosków Ruchu. W kolejnych latach będziemy wspominać je niczym Teleranek czy starą, dobrą Cherry Coke w oszronionej puszce, a za kilkanaście lat dzieci w ogóle nie będą wiedziały o czym mówimy. Naprawdę jakaś baba siedziała cały dzień w paczkomacie i nawet nie robiła hot-dogów?
Moje spotkania z kioskiem R.
Synu, jeśli czytasz te słowa, a mnie już nie ma, musisz zrozumieć, że kioski Ruchu w szarych i ponurych latach 90. były bardzo ważną rzeczą. Mieliśmy też inne kioski, na przykład Kolportera, ale od zawsze istniały jako egzotyczne odstępstwo od reguły w monoruchowym społeczeństwie. Funkcjonowały jako moralna przestroga na temat tego, co może się stać z kioskiem, który wypadnie z sieci Ruch. No bo nawet jeśli dało się w nich kupić płyty z CD-Action bez CD-Action, a proszki do prania sprowadzali bezpośrednio z Niemiec, wyjątkowo bez oleju palmowego, to podskórnie wiedzieliśmy, że coś jest z nimi nie tak.
Z Ruchem było wszystko tip-top. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo pierwsze lata naszej współpracy obserwowałem z poziomu parteru. Człowiek wprawdzie mógł zaznać lepszego świata, gdy mama akurat na chwilę podsadziła do okienka i pozwoliła popatrzyć, ale brutalna prawda jest taka, że do kiosków Ruchu trzeba było po prostu dorosnąć.
To wtedy padały pytania fundamentalne: gdzie pani z kiosku robi siku? Do dziś mam wiele teorii, ale żadnej sprawdzonej odpowiedzi. Dlaczego na cały Płock rzucono tylko trzy egzemplarze Świata Wiedzy z segregatorem i patrzono jak bijemy się o nie w oparach petrochemicznego absurdu? Albo dlaczego pan Bolesław, sąsiad z czwartego piętra, tak się zdenerwował, gdy pani w okienku zapytała czy ma teczkę?
Lata mijały, Sztandar Młodych słusznie zastąpiły w wystawkach kioskowych okładki Giganta i Kaczora Donalda, a prasa przeżywała swoje złote chwile. Pamiętaj, nie tylko nie było wtedy internetu, ale miałeś szczęście, jeśli twój telewizor dało się obsługiwać za pomocą pilota, miał Telegazetę, Łączkę Telezajączka i stronę 238 Pazza Inter Amala. Kraj się bogacił, a nawet oba kraje, bo to głównie Niemcy otwierali w Polsce gazetę za gazetą. Tele Tydzień mógł decydować kto zostanie następnym prezydentem, gdyby tylko Lidia Stanisławska miała ochotę napisać coś więcej. Ale zawsze w swoich anegdotach miała żelazną zasadę: napisz 10%, 90% zostaw dla siebie. Niestety zupełnie odwrotną doktryną kierował się Stefan Friedman.
Upadek u szczytu potęgi
Być może z dzisiejszej perspektywy trudno to zrozumieć, ale w owym czasie ludzie przejmowali się tym, co napisała Gazeta Wyborcza. Wysokie Obcasy potrafiły zasiać ziarno moralnego niepokoju. Pokolenie kolejnego wyżu demograficznego dopiero poznawało literki, mogło być tylko lepiej. A imperium Ruchu skalowało się na niespotykaną skalę. Ktoś w Płocku wpadł na pomysł, by kioski połączyć bezpośrednio z wiatami przystankowymi. Geniusz. Ale rodziło to też straszne dylematy wizerunkowo-moralne, bo 19-tka spóźniała się już 15 minut – i jak tu zabijać w nieskończoność czas tak, żeby ludzie nie pomyśleli, że ostentacyjnie obczajamy gołą babę na wywieszonej na widok publiczny ostatniej stronie Faktu?
A potem szybko się to posypało. Kto by pomyślał, że Polacy, którzy jeszcze chwilę temu specjalizowali się głównie w takich dziedzinach jak oskórowanie kartofla na 250 sposobów, staną się w dekadę jednym z najbardziej scyfryzowanych narodów świata, królami internetu, cesarzami fintechów, baronami obrotu bezgotówkowego, fanatykami WiFI, bywalcami serwerów i aniołami chmury.
Sprzedaż prasy drukowanej – dziś – to w dużej mierze sztuka naciągania organów i instytucji publicznych, by kupowali prenumeraty. To też handel wymienny ze znanymi ludźmi – my o was piszemy i dajemy na okładki, a wy podtrzymujecie naszą iluzoryczną egzystencję. Polacy jednak zamknęli swoje bilety, gazetki w smartfonach, a tam gdzie Ruch przegapił swoją szansę, tam wskoczyli InPost i Żabka. Takie kioski Ruchu nowego pokolenia. Nic więcej nam już nie zostało.
Fot. tytułowa: Paweł Bednarz / Shutterstock