Drogie masło tak doskwiera Polakom, że stało się już elementem dyskursu politycznego. Niektóre przypadki już przekroczyły psychologiczną barierę 10 zł. Czy jednak mamy powody do paniki? Prawdę mówiąc, nie byłby to pierwszy przypadek, gdy jakiś produkt codziennego użytku nagle drożeje. Maślaną panikę też już w Polsce przerabialiśmy.
Masło za 10 zł to coś, do czego powinniśmy zacząć się przyzwyczajać
Czarny scenariusz niestety się ziścił. Mamy święta Bożego Narodzenia i ceny masła rzeczywiście oscylują w granicach 10 zł. Część producentów już sugeruje, by sklepy domagały się za kostkę nieco więcej. Inni najprawdopodobniej niedługo pójdą w ich ślady. W pierwszym kwartale przyszłego roku średnia cena rzeczywiście przekroczy tę psychologiczną barierę. Całkiem możliwe, że drożyzna zostanie z nami już na dłużej.
Przyczyny wzrostu cen masła nie są właściwie niczym nadzwyczajnym. Podaż na światowych rynkach w ostatnich miesiącach była niska. Dotyczy to w szczególności eksporterów w rodzaju Nowej Zelandii, Australii i Stanów Zjednoczonych. Obowiązujące na terenie Unii Europejskiej przepisy narzucają na producentów szereg ograniczeń i norm, których przestrzeganie zwiększa koszty produkcji. W międzyczasie „prawdziwe” masło znowu stało się popularne wśród konsumentów. Nie sposób także nie wspomnieć o niedawnym kryzysie inflacyjnym, przez który podrożało właściwie wszystko. Przy okazji typowa kostka masła zmalała z 250 g do 200 g.
Drogie masło stało się już elementem dyskursu politycznego, czy jak kto woli: obrzucania się oskarżeniami przez obydwa zwaśnione stronnictwa. Dzisiejsza opozycja zrzuca winę na rząd. Ten zaś zdecydował się na interwencyjne uruchomienie strategicznych rezerw masła, co w zasadzie jest tyleż komiczne, co nieskuteczne. Tysiąc ton produktu rzuconego na rynek to nawet nie procent rocznej produkcji w kraju.
Czy jednak mamy powody, by wpadać w panikę? Wspomniane już globalne przyczyny drożyzny dają nam odrobinę pocieszenia. W końcu inni nie tylko borykają się z dokładnie tym samym problemem, ale wręcz mają jeszcze gorzej. Masło o wiele bardziej podrożało w Czechach, Niemczech i Słowacji. Stało się to nawet dwa razy boleśniej niż w Polsce. Przede wszystkim jednak to wcale nie pierwszy tego typu nagły skok cen produktu codziennego użytku.
Drogie masło w okresie niskiej produkcji mleka wcale nie jest najgorszym, co może spotkać konsumenta
Być może część z nas pamięta jeszcze, że w 2022 r. zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie zabraknie nam w Polsce mleka. W tym samym czasie pojawiły się braki cukru tak poważne, że aż okazję zwietrzyli scalperzy, którzy sprzedawali później ten towar na Allegro. Kolejnym przykładem braków w zaopatrzeniu, który przerodził się w dużo bardziej uzasadnioną konsumencką panikę, były oczywiście niedobory węgla, również z 2022 r.
Jeśli ktoś myśli, że to był taki jeden felerny rok, to taka osoba do pewnego stopnia ma rację. W przypadku węgla pierwsze symptomy problemu pojawiły się rok wcześniej. Nie da się jednak ukryć, że był to kolejny element z całej serii kryzysów, która na dobrą sprawę wciąż trwa. Nie oznacza to jednak, że wcześniej nie mieliśmy do czynienia z szybko rosnącymi cenami jakiegoś produktu. Drogie masło mieliśmy już przecież w 2016 r., kiedy to podrożało ono nagle z 3 do 4 zł. Dwa lata później było to już 6 zł. Warto także wspomnieć, że praktycznie każdego roku jakiś owoc albo warzywo na początku sezonu robi się absurdalnie wręcz drogie.
Można by wręcz zaryzykować stwierdzenie, że niedobory określonych produktów stanowią integralny element rynku. Zawsze się trafi jakiś popularny produkt, którego ceny nagle wystrzeliwują do góry. Wbrew pozorom panika konsumencka i wykupywanie go na wyścigi ze sklepu nie jest najlepszą taktyką. W ten sposób tylko zachęcamy sprzedawców do dalszych podwyżek. Jeżeli mamy do czynienia z towarem łatwym w przechowywaniu, to nasz niezaspokojony silny popyt przyciąga też do gry spekulantów. Zamiast wykupywać w panice masło lepiej sięgnąć po te zamienniki, które dorównują właściwościami zdrowotnymi oryginałowi.
Warto przy tym odróżnić chwilowe albo nawet stałe skoki cen od przemyślanej strategii producentów zmierzającej do oskubania konsumentów z dodatkowych pieniędzy. Przykładem takich godnych piętnowania działań jest wspomniana już wcześniej tzw. „shrinkflacja” albo „downsizing”.
Tymczasowy wzrost cen towaru można jeszcze przeboleć. O wiele gorsze jest sprzedawanie nam ukradkiem mniej za wyższą cenę. W grę wchodzi także zjawisko o niezbyt eleganckiej angielskiej nazwie „sh*tflation”. Sprowadza się ono do obniżania jakości produktu albo usługi w celu ograniczenia kosztów. Właśnie takie posunięcia ze strony producentów zasługują na zdecydowaną interwencję ze strony ustawodawcy.