Wszystko co w przyszłości zechcemy umieścić w internecie może być sprawdzane pod katem zgodności z prawem autorskim, co z kolei może rodzić zagrożenia dla wolności słowa i prywatności. Unia Europejska ciągle zmierza w tym kierunku, a ostatnie propozycje w tym zakresie są jeszcze gorsze niż te, które opisywaliśmy kilka miesięcy temu.
W lipcu tego roku pisałem w Bezprawniku o pracach nad reformą praw autorskich w Unii Europejskiej. Szczególnie dwa elementy tej reformy są niepokojące. Proponowane jest wprowadzenie tzw. podatku od linków, czyli nowego rodzaju praw dla wydawców prasy (fachowo określany jak ancillary copyrights). Chodzi o to, żeby wyszukiwarki i agregatory newsów miały obowiązek odprowadzania opłat na rzecz wydawców prasy.
Drugi niepokojący pomysł to filtrowanie internetu w celu ochrony praw autorskich. Właściwie to nie chodzi o filtrowanie ruchu internetowego, ale o to, żeby platformy takie jak YouTube czy Chomikuj miały obowiązek filtrowania treści przesyłanych przez użytkowników. Wszystko co wydałoby się „pirackie” byłoby natychmiast usuwane. YouTube już teraz filtruje treści, ale używany do tego celu system Content ID nie raz się myli. Powodowało to usuwanie z YouTube treści legalnych, a czasem nawet przekierowanie przychodów z reklam do takich podmiotów, które wcale nie miały praw do treści. Filtry antypirackie nie radzą sobie również z rozpoznawaniem domeny publicznej, parodii i cytatów, ale Komisji Europejskiej to nie obchodzi. Ona chce antypirackich filtrów!
Rozwiązanie „kompromisowe”, czyli skrajne i niejasne
Prace nad reformą ciągle trwają i ciągle istnieje zagrożenie, że filtry zostaną wprowadzone. Mało tego. Istnieje prawdopodobieństwo, że ostatecznie przyjęte przepisy będą gorsze od tego, co pierwotnie zaproponowała Komisja Europejska. Obecnie w Radzie Unii Europejskiej prezydencje piastuje Estonia i właśnie strona estońska zaproponowała przyjęcie „kompromisowego” brzmienia art. 13 nowej dyrektywy. Właśnie artykuł 13 dotyczy filtrowania.
Wszyscy wiemy co oznacza słowo „kompromisowy”. Niestety estońska prezydencja zaproponowała przepis, który w sposób skrajny realizuje interesy przemysłu rozrywkowego. Nazwano go „kompromisowym” tylko dla niepoznaki. Jeśli chcecie poznać szczegóły, musicie zajrzeć do tego dokumentu prezydencji. Informacje dotyczące artykułu 13 znajdziecie na stronie 49.
Oto drobne podsumowanie tego, co znajdziecie w dokumencie.
- Przepisy o filtrowaniu mają obejmować dostawców usług, których głównym lub jednym z głównych celów jest przechowywanie lub dawanie dostępu do treści chronionych prawem autorskim. Taka definicja jest dość nieostra, bo praktycznie każda treść może być chroniona prawem autorskim, a poza tym co to znaczy „jeden z głównych celów”?
- Definicja podmiotów objętych artykułem 13 ma szereg innych niejasności np. wspomina o dostępie do dzieł poprzez ich zorganizowanie (czyli uczynienie „znajdowalnymi), ale nie do końca wiadomo jak to rozumieć. W zależności od interpretowania różnych pojęć możemy dojść do wniosku, że obowiązek filtrowania będzie obejmować albo wąski krąg podmiotów, albo niemal wszystkie „internety”. Obawiam się, że przemysłowi rozrywkowemu chodzi o to drugie, bo kto nie chciałby mieć kontroli nad całą siecią?
- Filtry nie będą obowiązkowe dla usług, w których treści są wgrywane „głównie” przez posiadaczy praw autorskich. Pytanie tylko… co znaczy „głównie”? To kolejna niedorobiona definicja, która może nadmiernie poszerzyć krąg podmiotów zobowiązanych do filtrowania (albo wprowadzić mnóstwo niepewności dla podmiotów, które nie są pewne, czy zmieszczą się w definicji).
- W zaproponowanym tekście nie ma wielu rozwiązań „defensywnych” czyli takich, które miałyby chronić przed nadmiernym usuwaniem treści. Jest zapis o tym, że e-usługodawcy mają wdrożyć funkcję zaskarżania nieuzasadnionych przypadków usunięcia treści. Do wniesionych skarg posiadacz praw autorskich ma się odnieść w „rozsądnym czasie”. Problem w tym, że dostawcy usług będą polegać na ocenie dokonywanej przez posiadaczy praw autorskich. Użytkownicy YouTube już teraz wiedzą, jak trudne jest wyjaśnienie sporu o treść rozpoznaną jako piracką. Unijne prawo raczej nie wprowadzi lepszych rozwiązań.
W przypadku YouTube dochodziło już do sytuacji, gdy np. usuwano filmy z amatorskimi wykonaniami kolęd, bo Warnerowi wydawało się, że ma prawa do kolędy „Cicha noc” (oczywiście tych praw nie miał). Estońska prezydencja przekonuje, że będzie można w takich przypadkach złożyć skargę do e-usługodawcy. Problem w tym, że jeśli Warner bezczelnie uprze się przy swoim zdaniu, a dostawca e-usługi mu nie podskoczy (bo kto by ryzykował spór z Warnerem?) ostatecznie ucierpi użytkownik, którym nikt nie będzie się przejmował.
Liczne problemy
Ktoś mógł by zadać dobre pytanie – czy te unijne, niejasne definicje będą obejmować także firmy spoza UE? W tej chwili nikt nie zna dobrej odpowiedzi, a serwisy spoza UE mogą zareagować bardzo różnie. Część z nich wprowadzi filtry, część zapewne nie, a jeszcze inne mogą w ogóle wycofać swoje usługi z UE, aby nie bawić się w biznes w trudnym otoczeniu prawnym.
Poza tym europejscy prawodawcy wciąż zdają się nie brać pod uwagę, że filtry nie są idealne i nie istnieje jeden standard filtrowania! W praktyce wiele różnych serwisów będzie miało wiele różnych filtrów, a zgodność tych filtrów z prawem będzie za każdym razem różna. Szykuje się niezły bałagan.
Nie sposób pominąć to, że idea filtrowania będzie niezgodna z dyrektywą e-commerce, a ponadto filtry będą zagrożeniem dla prywatności. Będzie przecież dochodziło do systematycznego sprawdzania co dana osoba wgrywa do e-usług. Może to skutkować zbieraniem takich informacji o ludziach, które w świetle nowego unijnego prawa ochrony danych (RODO) będą stanowiły dane osobowe.
Antypirackie filtry – co dalej?
Rada Unii Europejskiej prawdopodobnie przedstawi jakieś stanowisko do końca 2017 roku. Reforma będzie się toczyć dalej w Parlamencie. Kolejne istotne decyzje mogą zapadać w pierwszym półroczu przyszłego roku. Finał sprawy odbędzie się przed wakacjami, albo zaraz po.
Niestety za skrajnymi rozwiązaniami opowiadają się kraje, których pozycja w UE jest dość silna. Mówimy zwłaszcza o Francji, Hiszpanii i Portugalii. Do tego Niemcy są krajem, który już wcześniej wprowadził u siebie „podatek od linków” (choć nie przyniosło to skutków takich jak oczekiwano). Polska wypracowała dość rozsądne stanowisko w sprawie reformy (o czym donosiło m.in. Centrum Cyfrowe), ale dochodzą nas słuchy, że to stanowisko może osłabnąć pod naporem lobbystów.
Najgorsze jest to, że prawo autorskie zwykle nikogo nie obchodzi. Wydaje się ono istotne dla twórców i wydawców, nie dla zwykłych ludzi. W rzeczywistości prawo autorskie jest niezwykle ważne dla wszystkich i nie powinniśmy tracić tej reformy z oczu. Podjęte decyzję mogą zmienić internet w sposób, którego zdecydowanie sobie nie życzymy.
W ramach lektury uzupełniającej sugeruję poczytać o „prywatyzowaniu” wolności słowa w UE.