Hamowanie to nie cofanie
Dzisiaj wracamy do tematu, który jeszcze kilka lat temu grzał nas do czerwoności, a teraz powoli stygnie. Mowa o inflacji. Zewsząd słyszymy radosne nowiny: "Inflacja spada!", "Jednocyfrowy odczyt!", "Najniższy poziom od miesięcy!". Skoro jest tak dobrze, to dlaczego przy kasie w dyskoncie nadal jest tak drogo? Dlaczego, mimo "spadku inflacji", kwota na twoim paragonie za zakupy świąteczne jest prawdopodobnie wyższa niż kiedyś?
Odpowiedź na to pytanie nie leży w spisku Lidla czy Biedronki, ale w czystej matematyce i sposobie, w jaki definiujemy zmianę cen w czasie. Musimy raz na zawsze rozprawić się z fundamentalnym mitem: niższa inflacja to nie są niższe ceny. Czuję się dziwnie, że po raz kolejny gdzieś o tym piszę. Niestety, nawet tak podstawowe zagadnienia matematyczno-ekonomiczne nie są przez społeczeństwo rozumiane. Co gorsza, politycy lubią to wykorzystywać do swoich celów.
Aby to zrozumieć, użyję obrazowego porównania. Wyobraźmy sobie, że jedziemy tą samą trasą, o której wspomniałem tutaj. Na początku roku 2023 pędziliśmy z prędkością 180 km/h – utożsamiamy to z wysoką inflacją. Ceny rosły w szalonym tempie. Obecnie, w końcówce roku 2025 widzimy wyraźnie, że wskaźniki spadły. GUS podał, że w listopadzie wyniosła ona 2,7% rok do roku. Cel inflacyjny NBP wynosi 2,5% z akceptowalnym odchyleniem o 1 punkt procentowy w dwie strony. Najkorzystniejsze spalanie samochody osiągają w okolicach 80-100 km/h. Załóżmy, że jedziemy po tej trasie 90 km/h.
Zwolniliśmy, ale czy w trakcie jazdy zaczęliśmy się cofać? Oczywiście, że nie. My nadal jedziemy do przodu, nadal pokonujemy kolejne kilometry, oddalając się od punktu startu. Dokładnie tak samo jest z cenami, one nadal rosną, po prostu robią to wolniej niż wcześniej. To jest ta cała „magia”, która tkwi w różnicy między wysoką a niską inflacją.
Polityczna sztuczka
Abyśmy mogli mówić o powrocie do cen sprzed lat, samochód musiałby wrzucić bieg wsteczny. W ekonomii ten bieg wsteczny nazywa się deflacją i jest zjawiskiem znacznie rzadszym, niż nam się wydaje. Ostatni raz z deflacją w Polsce mieliśmy do czynienia w okresie od lipca 2014 roku do końcówki 2016 roku. Wtedy faktycznie, statystycznie rzecz ujmując, za ten sam koszyk produktów płaciliśmy z miesiąca na miesiąc odrobinę mniej.
Jeszcze raz: to, co obserwujemy teraz, to nie deflacja, lecz dezinflacja - spadek tempa wzrostu cen, a nie cen samych w sobie. Jeśli w pierwszym roku nasz koszyk kosztował równe 100 złotych, a następnie uderzyła nas inflacja w wysokości np. 15%, to rachunek jest bardzo prosty. Mnożymy 100 razy 1,15 i otrzymujemy 115 zł. Mamy nowy poziom cen za dokładnie te same produkty. Mija kolejny rok i wychodzą do nas politycy i chwalą się przed nami swoimi sukcesami. Inflacja spadła z 15% do 5%. Mnożymy 115 razy 1,05 i dostajemy 120,75. Ponieważ inflację zazwyczaj podaje się w ujęciu rok do roku, kwotą bazową na trzeci rok było nie 100 zł, a 115 zł. Mimo że inflacja spadła trzykrotnie, to nominalnie ceny wzrosły o ponad 5 złotych.
To właśnie "efekt bazy" sprawia, że nawet przy niskiej inflacji odczuwamy drożyznę – po prostu startujemy z bardzo wysokiego pułapu, który został ustalony w poprzednich, "droższych" latach. Każdy kolejny procent inflacji nakłada się na już powiększoną kwotę, działając jak kula śnieżna.
No to trzeba dążyć do deflacji, prawda?
Skoro wiemy już, że niższa inflacja nie ratuje nas przed drożyzną, to może powinniśmy marzyć o wspomnianej wcześniej deflacji? Czy świat, w którym wszystko tanieje, nie byłby rajem dla konsumenta? Choć na chłopski rozum wydaje się to kuszące, to bardzo dobrze – to kolejny powód, aby odstawić na bok chłopski rozum.
Wyścigi o jak najniższą inflację za wszelką cenę, aż do wartości ujemnych, mogą zrujnować gospodarkę skuteczniej niż drożyzna. Wyobraźmy sobie sytuację, w której chcemy kupić nowy telewizor, samochód albo mieszkanie. Mamy na to pieniądze, ale wiemy, że panuje deflacja i za miesiąc ten sam towar będzie tańszy o kilka procent. Co robimy? Czekamy. A za kolejny miesiąc? Będzie jeszcze taniej, więc czekamy dalej.
Wstrzymujemy się z zakupami, co dla nas jest racjonalne, ale dla gospodarki zabójcze. Opowiadam o tym w wielkim uproszczeniu, ale pomyślcie sami. Sklepy przestają sprzedawać, magazyny pękają w szwach, a firmy, nie widząc zysków, wstrzymują inwestycje i zaczynają zwalniać pracowników. Rośnie bezrobocie, ludzie mają mniej pieniędzy, więc kupują jeszcze mniej, co zmusza sprzedawców do dalszego obniżania cen.
Idealnym stanem nie jest zatem zerowa inflacja, ani tym bardziej deflacja, lecz wcześniej wspomniany cel inflacyjny. Taka niewielka, kontrolowana inflacja jest dla gospodarki jak smar dla silnika. Jest na tyle niska, że nie niszczy domowych budżetów i pozwala planować wydatki, ale jednocześnie na tyle wysoka, by zniechęcać do trzymania gotówki w "skarpecie". Skoro pieniądz powoli traci na wartości, jesteśmy zmotywowani, by go na coś wydawać, aby inwestować, napędzać gospodarkę. Naprawdę, lepiej będzie, jak dawne ceny pozostaną tylko nostalgicznym wspomnieniem.