Mieszkania w Polsce drożeją w zastraszającym tempie. Kolejne rządy robią, co mogą, by pogorszyć sprawę poprzez stymulowanie popytu dotowanymi kredytami. Czy można jakoś ograniczyć to zjawisko? Jak najbardziej. Haczyk tkwi w tym, że drożyzna dotyczy przede wszystkim metropolii. Pomóc mogłaby więc radykalna deglomeracja oraz skupienie się na Polsce powiatowej.
Popyt na mieszkania w metropoliach spadnie, gdy podniesie się poziom życia w PolsFce powiatowej
O problemach z mieszkaniami napisano już w Polsce chyba wszystko. Jeden z wątków wydaje się jednak szczególnie interesujący. Szybki wzrost cen dotyczy przede wszystkim największych miast w naszym kraju: stolic województw, a i to tylko tych uważanych za atrakcyjne. Nie powinno to oczywiście nikogo dziwić. W końcu przenosimy się do metropolii nie dlatego, że lubimy hałas, stanie w korkach, spaliny i niedobór miejsc parkingowych. Duże miasta to zazwyczaj więcej miejsc pracy, wyższe pensja, lepszy dostęp do różnego rodzaju usług publicznych.
Niestety, miejsce w największych miastach jest ograniczone. Wchłanianie mniejszych miejscowości nie oznacza przecież, że za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawią się nowe mieszkania na sprzedaż. Zresztą obrzeża metropolii często są zdominowane przez domy jednorodzinne, w których mieszkają ci starający się uciec od centrum i niejako korzystać z dobrodziejstw dwóch światów naraz. Nie jest tak, że w Polsce nowych mieszkań się nie buduje. Wręcz przeciwnie: w 2023 r. oddano ich do użytku przeszło 220 tys. Na koniec zeszłego roku w budowie pozostawało jakieś 800 tys. mieszkań.
Popytu jednak nie jesteśmy jako kraj w stanie zaspokoić. Przyczyn jest całkiem sporo, z czego drożyzna jest tutaj bardziej symptomem. Mamy do czynienia z różnego rodzaju spekulacją, problemami z pseudohotelarskim najmem krótkoterminowym w miejscowościach turystycznych oraz z rządowymi programami mieszkaniowymi. Bezpieczny Kredyt 2 proc. przyniósł jedynie wzrost cen mieszkań. Najprawdopodobniej to samo stanie się z kolejną formą stymulowania i tak rozbuchanego popytu poprzez dotowany Kredyt na start.
Tymczasem tzw. Polska powiatowa systematycznie się wyludnia. Dawne miasta wojewódzkie, które reforma administracyjna z 1999 r. pozbawiła tego statusu, podupadają. Podobny los spotyka jeszcze mniejsze miejscowości. W tej części naszego kraju wolne mieszkania za względnie akceptowalną cenę jak najbardziej można znaleźć. Tylko co z tego, skoro Polacy nie chcą tam mieszkać? Obydwa problemy możemy ograniczyć w dość prosty sposób. Pomogłaby radykalna deglomeracja.
Deglomeracja to przede wszystkim bardziej harmonijny i sprawiedliwy rozwój kraju
Prawdę mówiąc, używam sformułowania „radykalna” nieco z przekory. Cały ten radykalizm sprowadza się tak naprawdę do tego, by rządzący Polską nie tylko przy okazji wyborów dostrzegli bolączki mniejszych miejscowości, ale także łaskawie coś z tym zrobili. Deglomeracja stanowi tutaj przede wszystkim punkt wyjścia. Proces koncentrowania bogactwa w metropoliach, a więc także funduszy będących w dyspozycji poszczególnych samorządów. Kluczowe są także zachęty dla inwestycji w Polsce powiatowej. W końcu to one dają miejsca pracy i tym samym podtrzymują życie w mniejszych miastach.
Być może rzeczywiście warto przyjrzeć się lokalizacji poszczególnych urzędów państwowych. Przykładem jest tutaj Ministerstwo Przemysłu w Katowicach. Nie ma się co oszukiwać: był to przede wszystkim przedwyborczy ruch pod publiczkę mający pokazać Ślązakom, jak bardzo politycy o nich dbają. Równocześnie jednak w dobie pracy zdalnej oraz nowoczesnych metod komunikacji nie ma większych powodów, by lokować każdą ważną instytucję w Warszawie albo w stolicach województw.
Deglomeracja jest Polsce potrzebna w dużej mierze dlatego, że wspomniana wyżej reforma administracyjna doprowadziła właśnie do nieproporcjonalnego wzmocnienia metropolii kosztem reszty kraju. Sporo racji ma nowy prezydent Włocławka Krzysztof Kukucki, który zaapelował niedawno do premiera Donalda Tuska o powołanie specjalnego zespołu samorządowo-eksperckiego. Zająłby się on zmianą podziału administracyjnego kraju. Tym samym cofnęlibyśmy ostatnią z czterech nieudanych reform rządu Jerzego Buzka i ograniczylibyśmy zjawisko „Polski dwóch prędkości”.
Co jednak z tymi mieszkaniami? Sprawa jest niezwykle prosta. Jeżeli sprawimy, że w Polsce powiatowej da się żyć na porównywalnym poziomie, co w metropoliach, to zmniejszy się parcie na migrację do największych miast. Dzięki temu spadnie tam popyt na mieszkania, a wraz z nim ceny. Zyskają tak naprawdę wszyscy. Mniejsze miejscowości odżyją, a stałych mieszkańców miast wojewódzkich zapewne ucieszy mniejsza liczba konkurentów do zakupu nieruchomości mieszkalnych. Spadek popytu i cen zmniejszy także atrakcyjność z punktu widzenia spekulantów, co ucieszy chyba każdego z wyjątkiem nich samych.
Można także argumentować, że bardziej sprawiedliwy i racjonalny rozwój Polski stanowi wartość samą w sobie. Równocześnie warto sobie zadać pytanie: czy mamy właściwie jakąś alternatywę?