Dlaczego ludzie nie adoptują zwierząt? Bo przez niektóre organizacje się boją

Codzienne Dołącz do dyskusji
Dlaczego ludzie nie adoptują zwierząt? Bo przez niektóre organizacje się boją

Patrząc na warunki adopcji zwierzaka, można czasem dojść do wniosku, że zdecydowanie łatwiej jest adoptować dziecko. Oczywiście to spore wyolbrzymienie, jednak od niektórych warunków, wpisanych w umowy adopcyjne organizacji prozwierzęcych aż włos jeży się na głowie.

Oczywiście zwierzakom trzeba zapewnić odpowiednie warunki i opiekę. Trzeba również ograniczyć do minimum sytuacje, w których zwierzę jest narażone na dodatkowy stres (na przykład przez rezygnację opiekunów z adopcji). Jednak patrząc na praktyki niektórych fundacji, czy stowarzyszeń, można stwierdzić, że czasem lepiej pozostawić zwierzęta bez dodatkowego „wsparcia”.

Organizacje prozwierzęce są bardzo potrzebne

Czytając doniesienia o psach przywiązanych do drzewa i pozostawionych na pewną śmierć w lasach, skali bezdomności i ilości chorób wśród kotów, czy nieodpowiednim traktowaniu (niedożywianiu, biciu, przywiązywaniu na krótkim łańcuchu, pozostawianiu na zewnątrz zimą) domowych zwierzaków, można stwierdzić, że organizacje prozwierzęce są bardzo potrzebne. Psom, kotom (zwłaszcza tym, które nauczone były do mieszkania w domu), a także świnkom morskim, królikom, papugom i wszelkim innym domowym pupilom potrzebna jest pomoc, jeżeli nie mają swojego człowieka. Bez odpowiedniej opieki zginą i to często straszną śmiercią.

Zrozumiałe jest również, że fundacje i stowarzyszenia, które organizują adopcje zwierząt, starają się prześwietlić osoby, do których mają trafić czworonogi (najlepszy przykład, do czego zdolni są ludzie to przypadek psa Saturna, który został zabrany ze schroniska dla zwierząt, aby być dawcą nerki dla innego psa). Zapisy w umowie adopcyjnej, dotyczące restrykcyjnego zabezpieczania okien (domowe sposoby często nie są wystarczające), wysokości ogrodzenia, wizyty przedadopcyjnej i kilku (a czasem nawet kilkunastu) wizytach poadopcyjnych, mogą zniechęcić niejednego człowieka, który chciałby mieć swojego czworonoga. Jednak wszystko jest zrozumiałe i wszystko można przetrwać, jeżeli tylko mamy styczność z odpowiedzialną fundacją.

Przykład z życia wzięty – jedna organizacja działa wzorcowo, inna przynosi wstyd

Sama często mam styczność z organizacjami tego typu z mojego terenu. Przykładem wzorcowego udzielania pomocy zwierzętom jest pewne stowarzyszenie z Ustronia, w którym można otrzymać pomoc o każdej porze dnia i nocy. Tamtejsi wolontariusze najpierw patrzą na dobro zwierzęcia, a dopiero później na to, kto za to zapłaci (w efekcie zdarzają się zbiórki na leczenie chorych i rannych zwierząt, gdyż gminy nie zawsze wywiązują się ze swoich obowiązków i nie zawsze chcą płacić za pomoc zwierzętom znalezionym na ich terenie. Sympatycy stowarzyszenia, a tych jest sporo, jednak zawsze pomogą i pieniądze na leczenie zwierzaków się znajdą). Sama jechałam tam kiedyś w nocy z rannym jeżem. Innym razem otrzymałam pomoc przy rannym kocie, czy zagubionym pisklaku pustułki. Przypadki można mnożyć.

Rzeczone stowarzyszenie ma również bardzo obszerną umowę adopcyjną, co wiele osób może zniechęcić. Działanie organizacji jest jednak naprawdę wzorcowe i te zapisy nie mają utrudniać życia ludziom, ale chronić życie i zdrowie zwierząt. Zresztą możliwości, jakie wolontariusze mają dzięki umowie adopcyjnej, są wykorzystywane tylko wtedy, gdy zwierzęciu dzieje się krzywda.

Niestety, nie wszystkie organizacje działają w taki sposób. Przykładem jest pewna organizacja z tego samego powiatu, mająca swoją siedzibę w Cieszynie. Tam umowa adopcyjna również jest bardzo obszerna, jednak patrząc na praktyki wolontariuszy i zarządu tej organizacji, można złapać się za głowę. Przypadek, który jest koronnym dowodem na ten stan rzeczy, widziałam na własne oczy.

Sprawa dotyczyła adopcji psa – w ogłoszeniu napisano, że York pilnie szuka domu. Pies najpierw trafił do pewnej rodziny z dzieckiem, która marzyła o własnym czworonogu. Niestety, nie zabawił tam długo, ponieważ okazało się, że nie jest Yorkiem… tylko psem w typie Yorka. I nie chodzi tutaj o burżuazyjne zamiłowanie do psów z rodowodem, a o względy praktyczne. Yorki nie mają podszerstka (potocznie mówi się, że nie mają sierści, tylko włosy, chociaż to przenośnia) i w związku z tym mogą być w domu alergików. W ten właśnie sposób okazało się, że York nie jest oryginalnym Yorkiem – kobieta, która „adoptowała” psa była alergiczką, więc krótko po przyjęciu psa nie była w stanie normalnie funkcjonować.

Biorąc zwierzę z nieodpowiedzialnej organizacji prozwierzęcej można tylko narobić sobie dodatkowych problemów

To był jednak tylko początek problemów (niestety, najbardziej ucierpiał pies, który przeżył prawdziwą huśtawkę emocjonalną). Rodzina od razu zgłosiła tę sprawę do organizacji, z której wzięła zwierzaka. Tam dowiedzieli się… że pies musi zostać u nich jeszcze przez kilka dni, ponieważ nie są w stanie zapewnić mu opieki. Co było zrobić, ludzie cierpliwie czekali… Organizacja dodała kolejne ogłoszenie w mediach społecznościowych. Psa zdecydowała się zabrać do domu kobieta, która kilka miesięcy wcześniej, po kilkunastu latach pożegnała swojego Yorka.

Przekazanie psa odbyło się bez udziału kogokolwiek z rzeczonego stowarzyszenia. Co więcej, rodzina, która pierwotnie przyjęła psa, podpisała umowę, dotyczącą zapewnienia mu domu tymczasowego. Kobieta, która przejęła zwierzę, nie podpisała nic (nikt z organizacji prozwierzęcej nie zająknął się na ten temat) i zabrała zestresowanego (zapewne zmianą miejsca pobytu) zwierzaka do swojego mieszkania.

Pies nie widział na oczy weterynarza

Warto zwrócić uwagę, że przy przekazaniu psa, kobieta nie otrzymała żadnych dokumentów dotyczących stanu zdrowia zwierzaka (książeczki zdrowia, informacji o szczepieniach, kompletnie nic). Podano tylko imię zwierzaka i jego wiek. W domu jednak okazało się, że pies ma spore problemy behawioralne, o których nikt z organizacji nie poinformował (lęk separacyjny, napady agresji na widok innych zwierząt), a także zdrowotne (napuchnięty, twardy brzuch, nabrzmiałe sutki, problemy z oddawaniem moczu). Cała sytuacja miała miejsce w niedzielę, wolontariusze i zarząd organizacji powołali się więc na to, że jest weekend i nie są w stanie obecnie zająć się psem (osoba, chcąca adoptować psa nie była przygotowana na taką skalę problemów behawioralnych, a objawy świadczyły o tym, że suczka może być w ciąży).

Z przedstawicielami organizacji udało się spotkać dopiero po kilku dniach, wtedy również udało się uzyskać dodatkowe informacje na temat zwierzęcia. Okazało się, że pies ma inne imię wpisane w dokumentach, a został przedstawiony innym imieniem (na szczęście u weterynarza okazało się, że numer chipa zgadza się z tym z dokumentów). Co więcej, pies został odebrany rodzinie w sąsiedniej miejscowości (która ze względu na interwencję MOPS oddała zwierzaka) w sobotę i tego samego dnia, bez wizyty u weterynarza, trafił do rodziny, która miała go adoptować. Tam spędził niespełna dobę, a następnie (dalej bez wizyty u weterynarza) trafił do kolejnej osoby chętnej na adopcję.

Przedstawiciele opisywanej organizacji tłumaczyli ten stan rzeczy brakiem czasu oraz środków. Oczywiście, każda z takich organizacji boryka się z problemami finansowymi. Jednak w opisywanym stowarzyszeniu z Ustronia oraz w licznych innych organizacjach, z którymi miałam styczność, zwierzę trafia od opiekunów do domu tymczasowego, prowadzonego przez wolontariusza, a także niezwłocznie zajmuje się nim weterynarz. Zwierzę jest poznawane, spędza w takim domu tymczasowym czasem kilka tygodni, a czasem kilka miesięcy. Dzięki temu można stwierdzić, jakie ma choroby i jakie potrzeby i wszystkie dane podać w ogłoszeniu adopcyjnym. Pozwala to na uniknięcie takich problemów jak rezygnacje z adopcji i przekazywanie psa z rąk do rąk.

Warto również zwrócić uwagę, że dopiero po kilku dniach od przekazania psa, w ręce jego nowej „właścicielki”, trafiły dokumenty, potwierdzające m.in., że zwierzę jest zaszczepione przeciwko wściekliźnie (co w połączeniu z atakami agresji miało kolosalne znaczenie). Kobieta poinformowała organizację, że nie jest w stanie zająć się psem. Usłyszała, że pies musi jeszcze przez jakiś czas zostać u niej, ponieważ nie ma dla niego domu. Oczywiście, mając na uwadze dobro psa, zabrała zwierzę do weterynarza. Ciąża została wykluczona, jednak suczka miała ewidentne problemy z pęcherzem oraz widoczne problemy ze sromem – weterynarz zlecił wykonanie badań.

Historia zakończyła się tak, że po kilku dniach pies trafił do kolejnej osoby (która odebrała go również bez udziału kogokolwiek z rzeczonej organizacji). Na tym kończy się moja wiedza o jego losach, jednak jest mi niewyobrażalnie szkoda tego zwierzęcia. Jednego dnia jest zabierany od rodziny (z którą zapewne był związany, ponieważ był raczej zadbany, nie bał się ludzi i lgnął do dzieci) i trafia do obcych ludzi. Stamtąd jest zabierany po kilkunastu godzinach i znów trafia do kogoś nowego. Jest przerażony, tak samo, jak osoba, która miała się nim zająć – nie była przygotowana na taką skalę problemu. Po kilku dniach pies znów trafia w inne ręce (mam nadzieję, że tam już został i ma się dobrze). Tego wszystkiego można było uniknąć, gdyby organizacja faktycznie na pierwszym miejscu stawiała dobro zwierzęcia.

Organizacje takie jak ta, zniechęcają nad do tych, które naprawdę pomagają zwierzakom

W tym wszystkim można wyszczególnić kilka problemów. Po pierwsze – idiotyczne tłumaczenie organizacji, dotyczące braku miejsca dla zwierzęcia. Zobowiązując się do zapewnienia pomocy zwierzakom (takie organizacje mają podpisane umowy z gminami i inkasują za to pieniądze), należy przemyśleć, czy faktycznie jest się w stanie zapewnić im miejsce. Zwierząt pokrzywdzonych przez los jest dużo, jednak są liczne możliwości – wyspecjalizowane domy tymczasowe, współpraca z innymi organizacjami, czy w ostateczności schroniska dla zwierząt. Opisane działanie nie jest próbą poprawienia losu zwierzaków, a dostarczaniem im niepotrzebnego cierpienia.

Po drugie, największe problemy mogła mieć rodzina, która jako pierwsza przyjęła zwierzę. Na papierze, pies przebywał u nich znacznie dłużej niż w rzeczywistości, to oni więc byli odpowiedzialni za zapewnienie mu odpowiedniej opieki. Z kolei każdy, kto sprawował faktyczną opiekę nad psem, w razie problemów, nie wiedziałby nawet, czy zwierzę było zaszczepione przeciwko wściekliźnie.

W końcu po odebraniu psa koniecznie trzeba zabrać go do weterynarza, zanim umieści się go gdziekolwiek. Taki pies to wielka niewiadoma może mieć różne choroby, którymi zarazi inne zwierzaki. Wreszcie kilka dni zwłoki w skrajnych przypadkach może doprowadzić do rozwoju choroby u zwierzaka i skończyć się sporymi problemami zdrowotnymi albo nawet jego śmiercią.

Niestety, wszystkie osoby zaangażowane w sprawę, czują obecnie ogromną niechęć do wszystkich adopcji. Ze słyszenia znam jeszcze przynajmniej kilka takich historii, również z tą samą organizacją w roli głównej (jednak w tamtych przypadkach nie widziałam tego na własne oczy, tak więc niesprawdzone opowieści zachowam dla siebie). Za każdym razem jednak pojawia się czarny PR dla organizacji tego typu. I cierpią na tym te, które faktycznie chcą pomagać zwierzakom. Cierpią, ponieważ ludzie boją się adopcji zwierząt. Boją się problemów, a także, że zostaną z nimi sami, w dodatku z olbrzymimi problemami, na które nie byli przygotowani i o których nikt ich nie poinformował. A setki tysięcy zwierząt czekają na pomoc i na swojego kochającego człowieka.