Twórcy woleli, by piracić gry, zamiast kupować je u G2A. G2A odpowiada, że zapłaci im dziesięć razy tyle, jeśli pokażą dowody

Technologie Zakupy Dołącz do dyskusji (51)
Twórcy woleli, by piracić gry, zamiast kupować je u G2A. G2A odpowiada, że zapłaci im dziesięć razy tyle, jeśli pokażą dowody

G2A publikuje własne sprostowanie w sprawie afery związanej z dystrybucją przez nich kluczy. Okazuje się jednak, że twórcy nadal patrzą im na ręce i nie są zachwyceni stanowiskiem firmy.

G2A opublikowało sprostowanie, gdyż trwa ich konflikt z kilkoma firmami w ostatnim czasie. Okazało się bowiem, że wystawili reklamy Google pozycjonujące się przed ofertami innych sklepów. Jeśli klient kupował poprzez owe reklamy, twórcy nie dostawali ani grosza. W związku z tym pojawiło się więcej i więcej konfliktogennych sytuacji. Na Twitterze Mike Rose pisał wprost „F*ck G2A” i zachęcał wręcz do tego, by jego gry piracić, zamiast płacić G2A.

Z G2A jest taki problem, że czasami zdarza się, iż klucz jest przez Steam odrzucony, bo zostaje oznaczony jako pochodzący z nielegalnego źródła. W istocie G2A skupuje owe klucze od różnych sklepów, czasami też od osób fizycznych. Co za tym idzie, padają też oskarżenia, że niektóre ich gry są kradzione, tj. klucze zostały zakupione ze skradzionych kart kredytowych. Rozpoczął się bojkot G2A.

G2A sprostowanie

Teraz G2A postanowiło rozwiązać sprawę. Obiecuje, że zapłaci twórcom dziesięciokrotność kwoty za obciążenie zwrotne, jeżeli tylko twórcy udowodnią, że klucze pochodzą z kradzieży. Jednak z taką inicjatywą muszą wyjść sami deweloperzy: G2A wynajmie odpowiednią agencję audytorską (taką o nienagannej opinii), a do kosztów owego audytu się dołoży. Pokryje koszt trzech pierwszych, w pozostałych będzie to liczone po połowie na prośbę danej firmy.

Jeśli twórcy mają dowody na to, że klucze od G2A pochodzą z kradzieży, mogą to też udowodnić, ale muszą to zrobić sami. Podobnie jest z kluczami na platformie. Jeżeli dochodzi do sytuacji konfliktowej, klient powinien skontaktować się z samym G2A, nie zaś biec do dewelopera. Trzeba jednak zauważyć, że trzeba mieć u nich konto premium, tzw. G2A Shield, żeby dostać szybszą obsługę – co krytykował między innymi Harry Brignull, tzw. „user experience specialist”. Jak zobaczycie na załączonych obrazkach, bardzo trudno to wyłączyć.

Deweloperzy również powinni się do nich zwrócić, firma jest otwarta na rozmowy o kluczach i sprzedaży gier. Krytykuje fakt, że Mike Rose zaczął ich atakować na Twitterze, zamiast próbować spokojnie porozmawiać. Problem w tym, że deweloper temu zaprzecza.

Co jednak interesujące, G2A nie zaprzecza, że część ich kluczy została zdobyta bezprawnie. Porównują się jednak do eBaya. Ich zdaniem, jeśli sprzedajemy rower, to eBay nie sprawdza, czy mamy go w domu. Nie mogą jednak poddać szczegółowej inspekcji każdego klucza, bo musieliby go aktywować, a raz użyty klucz przepada. Ubolewają jednak, że Steam nie ma możliwości sprawdzenia, czy klucz nie był kradziony.

Firma zauważa również, że nie mają wpływu na to, jak wyświetlają się reklamy Google.

Mike Rose nie dał się jednak przekonać. Zamiast tego wspiera petycję na Change.org, pismo skierowane do G2A. Fani proszą w liście o to, żeby firma usunęła gry indie ze swojego sklepu. Dlaczego? Jak sam twierdzi, sprzedający klucze na Steamie nie sprzedają do końca kluczy, tylko… prezenty Steam, w dodatku z użyciem „niepewnych” linków. A to oznacza, że twórcy nie zarabiają.

Deweloper uważa też, że z większą ostrożnością będzie teraz rozdawał darmowe kopie gry prasie, skoro polityka G2A jest taka, jaka jest. Trzeba zwrócić uwagę, że o sprawie wypowiadają się też gracze-publicyści, uważający stanowisko firmy za bardzo szemrane.

O G2A pisaliśmy już wcześniej – czy jest legalne, czy jest bezpieczne?