Gra o tron a feministki: jeśli sądziłaś, że zakończenie będzie o silnych kobietach, to, parafrazując Ramsaya Boltona, najwyraźniej nie uważałaś. Nie ma co robić z bardzo popularnego serialu wielkiej, edukacyjnej platformy.
Ostatnie odcinki „Gry o tron” nie przysparzają twórcom wielu fanów. Jest to na tyle popularne telewizyjne show, że cytują go nawet politycy (w tym Donaldowie Trump i Tusk), powołują się na niego reklamodawcy w odpowiednich momentach, a galerie handlowe pękają od różnego rodzaju eventów z tym związanych. Nic dziwnego. Przez lata serial wypracował sobie bardzo dużą sławę i chwalił się wszem i wobec swoimi silnymi, żeńskimi postaciami.
Problem w tym, że przestał, a środowisku feministycznemu się to nie spodobało.
Pierwszy jest artykuł Abigail Chandler w The Guardian, która pisze o tym, że „Gra o tron” dokonuje zdrady swoich żeńskich postaci. Druga jest Candice Aiston, która na Twitterze wybuchła na cały głos, wściekając się na to, w jaką stronę idzie zakończenie serialu.
Gra o tron a feministki
Niewątpliwie „Gra o tron” chciała ukazać coś, co nie do końca jej się udało. Przez cały cykl mamy do czynienia z silnymi i ciekawymi męskimi postaciami, które razem z tymi żeńskimi równo idą pod nóż. Od Eddarda Starka po Jaimego Lannistera. Giną jednak także kobiety, w tym wypadku Cersei Lannister, Olenna Tyrell, czy – ptfu – Ellaria Sand. Na polu bitwy przecież jednak ktoś zostaje. Jon Snow, Tyrion Lannister, Daenerys Targaryen, Sansa Stark. Siły zdają się rozkładać po równo.
Tyle tylko, że serial faktycznie pokazuje słabość kobiet w rządzeniu. Jedyny władca, z którego siłą można było sympatyzować, to był Stannis, ale Stannis przypominał czyste żelazo – prędzej by się złamał, niż ugiął. Ani Robert, ani Joffrey, ani Tommen, ani Cersei, ani Daenerys, ani Jon na władców się nie nadają i bez wątpienia żadne z nich nimi nie zostanie. Feministki burzą się jednak o to, że Jaime nagle porzuca Brienne, a ta zalewa się łzami (ona opłakuje to, że mężczyzna, którego kocha, idzie umrzeć!), że Daenerys wypełnia gniew tak straszny, że zaczyna palić miasto, że Missandei, jedyna kobieta o ciemniejszym kolorze skóry, umiera w kajdanach…
Trudno się im dziwić, jeśli myśli się podobnie do nich. Ale w „Grze o tron” nie ma litości dla nikogo, nikt nie będzie bezpieczny, każdy przeżywa swoje wzloty i upadki. Ten serial nie jest opowieścią edukacyjną, która ma udowadniać, że kobiety są w czymkolwiek lepsze od mężczyzn, tylko, że – podobnie jak oni – miewają dobre i złe pomysły, potrafią być silne lub słabe, rozsądne lub szalone. To jest właśnie ta równość, z której trzeba zdać sobie sprawę. Chociaż twórcy mogą przestać to reklamować jako show typowo feministyczny. Szkoda tylko, że na polu bitwy nie została żadna kobieta będąca odpowiednikiem Jona Snowa czy Tyriona Lannistera: mądra, łagodna, pełna dobroci. Zamiast tego albo furiatki, albo intrygantki, albo zabójczynie. Z takimi można sympatyzować, ale to tylko pokazuje, jak bardzo brakuje Catelyn Stark.