Niebawem finałowy sezon „Gry o Tron”. Najprawdopodobniej przyniesie on odpowiedź na pytanie, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. O ile w ogóle po toczących się w Westeros wojnach zostanie jakikolwiek tron. Gra o Tron a prawo – w czasie wojny to dość skomplikowana kwestia. Nawet najbardziej uzasadnione pretensje mogą okazać się nic niewarte w porównaniu z brutalną siłą.
Ostatni sezon „Gry o Tron” przyniesie odpowiedź na pytanie, kto spośród kurczącego się grona kandydatów zasiądzie na żelaznym tronie
„Gra o Tron” stanowi swoisty popkulturowy fenomen. Oparty o powieści G.R.R Martina serial HBO przestawia swoim odbiorcom świat z jednej strony ewidentnie fantastyczny, z drugiej na tyle zbliżony do rzeczywistych realiów, że widz jest w stanie w niego autentycznie uwierzyć. Do tego jest ciekawy, osadzony w rozbudowanym świecie – i to pomimo pewnych rozbieżności pomiędzy serialem a książkowym pierwowzorem. To wszystko, razem z bezbłędną realizacją techniczną, budowało przez siedem sezonów sukces serii oraz zaangażowaną społeczność zbudowaną dookoła niej. Pierwszy odcinek finałowego sezonu już w poniedziałek 15 kwietnia.
Wielu fanów toczy zażarte dysputy o tym, który z pretendentów ma prawo do władania Siedmioma Królestwami. Jedni wskazują na Daenerys Targaryen, spadkobierczynię rodu rządzącego Siedmioma Królestwami przez kilka stuleci. Inni zauważają, że Targaryenowie zostali obaleni przez Roberta Baratheona i żadnych praw do Żelaznego Tronu już nie mają. W przeciwieństwie do starszego brata tegoż – wielu wciąż liczy, że Stannis jednak nie umarł. Niektórzy nawet zauważają, że – książkowo – tak właściwie, to najbliższym żyjącym krewnym Roberta jest… jego żona, Cersei. Jeszcze inni biorą pod uwagę odkrycie siódmego sezonu: w końcu Jon Snow okazał się być synem z drugiego małżeństwa najstarszego syna ostatniego Targaryena na tronie. Skomplikowane, prawda? A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Wbrew pozorom „prawo do panowania” wcale nie jest jakimś oderwanym od rzeczywistości, wyidealizowanym konstruktem myślowym
Rozważania na temat tego, kto w jakiej kolejności powinien zasiadać na tronie są żywe także w naszym świecie. Oczywiście, w przypadku stabilnych europejskich monarchii nie ma co do tego zwykle żadnych wątpliwości. Są jednak potomkowie obalonych rodzin panujących – jak Habsburgowie, Romanowowie, czy Hohenzollernowie. Są również zatwardziali monarchiści, którym zdarza się toczyć dyskusje równie zażarte co fanom „Gry o Tron”. Bez odpowiedzi pozostawię pytanie, które z tych dysput toczone są bardziej na serio.
Monarchia ma to do siebie, że władza panującego pochodzi od siły wyższej, bądź przynajmniej ustanowiona jest za pomocą powszechnego konsensusu co do osoby panującego. W starożytności autokraci bez tego rodzaju legitymizacji byli określani mianem „tyranów”. Najczęściej władzę w państwie po prostu przejmowali orężem, bądź intrygą. Siłą rzeczy, nie byli darzeni sympatią – zarówno przez „prawdziwe” monarchie, jak i przez rozmaitej maści republikanów. W średniowieczu król był bożym pomazańcem, osobą nietykalną. W teorii, z praktyką, jak wiadomo, bywało różnie. Nic więc dziwnego jednak, że koncepcja „prawa do tronu” jest silnie zakorzeniona w naszej kulturze.
Władza królewska w Westeros ma oparcie w tamtejszej wierze w Siedmiu. Przez całe stulecia podporą panowania Targaryenów był specyficzny system lenny. Siedem Królestw składało się z autonomicznych do pewnego stopnia regionów. Rządziły nimi rody, które panowały w tych królestwach zanim smocza dynastia wcieliła je do swojej domeny – albo te, które pomogły im zrzucić z tronu poprzedników. Ostatnim z filarów odwiecznej władzy w Westeros była potęga militarna rodu panującego. Z początku wspierana przez smoki – potężne, ziejące ogniem bestie.
Gra o Tron a prawo do panowania: dziel, rządź i w razie czego rzuć smokowi na pożarcie
Jak przedstawia się sytuacja Siedmiu Królestw na moment startu ostatniego sezonu „Gry o Tron”? Cersei Lannister wysadziła w powietrze praktycznie całe przywództwo kościoła Siedmiu. Ostatnie lata to ciągłe krwawe wojny rozdzierające krainę na strzępy. Na skutek walk, intryg i rozkazów egzekucji zginęli przedstawiciele wielu potężnych i szanowanych rodów. W tym dwa mające przed „Grą o Tron” szczególne znaczenie – Tyrellowie i Martellowie. W przypadku Baratheonów na pewno przy życiu pozostał bękarci syn króla Roberta. Inne zostały zupełnie zmarginalizowane, jak na przykład ród Tully.
Królestwo podzieliło się na dwa zwalczające się obozy. Jeden składający się z niedobitków rodów Targaryenów i Starków, drugie to sojusz Cersei i złowrogich łupieżców z Żelaznych Wysp, których lojalność komukolwiek poza samym sobie wydaje się być kwestionowalna. Obydwie strony ochoczo sięgają po zagranicznych najemników. Daenerys dysponuje armią lojalnych jej Nieskalanych i koczowniczych Dothraków, Cersei zamierza wynająć zamorską Złotą Kompanię. Tymczasem z północy nadciąga magiczne zagrożenie bardziej niż polityką zainteresowane eksterminacją wszystkiego co żyje…
Woja Pięciu Królów niczym wojna w Syrii? Podobieństw jest całkiem sporo!
Siedem Królestw, po kilku latach krwawej wojny domowej, stanowi właściwie państwo upadłe. Takie, w którym legalna, uznawana przez ogół społeczeństwa, władza praktycznie nie istnieje. W przeciwieństwie do grup rozmaitych watażków walczących ze sobą o władzę. Choć geograficznie rzecz ujmując, Westeros przypomina Wyspy Brytyjskie, zwłaszcza jeśli się spojrzy pod pewnym kątem, to politycznie bliżej mu do Somalii czy Syrii.
Ten drugi przykład wydaje się być bardzo adekwatny. Nie ma co się oszukiwać, że ktokolwiek zwycięży w „Grze o Tron” dzięki właściwemu uzasadnieniu swoich pretensji do tronu. Rozstrzygnie się ona na polu bitwy. W Syrii, prezydenta Baszar al-Asad cały zachodni świat uznał za niegodnego do dłuższego sprawowania tej funkcji, na rzecz demokratycznej opozycji. Po latach wyniszczającej wojny, siły rządowe – przy wsparciu Rosji i Iranu – opanowały większość terytorium kraju, w tym także z rąk Państwa Islamskiego. Opozycja zaś okazała się być przesiąknięta dżihadystami… Takie „gry o tron” w naszym świecie dzieją się nadspodziewanie często. Obfitują w zaskakujące zwroty akcji, zdrady, cudowne odwrócenia sojuszy – a także w tysiące ludzkich tragedii. Prawo, zarówno poszczególnych państw, jak i to międzynarodowe, często stanowi jedynie narzędzie do brutalnej realizacji swoich interesów.
Gra o Tron a prawo do wyboru swojego faworyta: bo kto powiedział, że nie można kibicować Cersei, Euronowi, czy Nocnemu Królowi?
Czy w jakimś stopniu ujmuje to serialowi HBO, czy w ogóle „Pieśni Lodu i Ognia”? W żadnym wypadku! Atutem jednego i drugiego przez długi czas było to, że dużo łatwiej przewidywać co się wydarzy za pomocą „Księcia Machiavellego”, niż opowieści o rycerzach okrągłego stołu czy klasycznego fantasy. Nie oznacza to jednak, że „ci dobrzy” są skazani na porażkę w tym wrogim świecie, jakże podobnym do naszego. Muszą tylko grać zgodnie z jego regułami. No i czy aby na pewno w „Grze o Tron” został jeszcze ktoś „dobry”? Nikt zresztą nie powiedział, że trzeba koniecznie życzyć jak najlepiej ewidentnym faworytom całej serii. Pewne za to jest to, że – zgodnie ze starą rzymską maksymą – podczas wojny milczą prawa.