Indyjski wariant koronawirusa dotarł do Polski. Minister zdrowia informuje, że są w tej chwili co najmniej dwa jego ogniska – na Mazowszu i Śląsku. To mutacja, która sieje spustoszenie w Indiach. Ale jest wiele powodów by spodziewać się, że w Polsce skutków jej pojawienia się nie odczujemy zbyt mocno. Chociażby z uwagi na coraz bardziej wzmożoną akcję szczepień.
Indyjski wariant koronawirusa – pochodzenie
Zaczęło się od wstrząsających obrazków, jakie zaczęły do nas napływać w drugiej połowie kwietnia z Indii. Oto w kraju, z którym epidemia koronawirusa do tej pory obchodziła się względnie łagodnie, liczba chorych gwałtownie zaczęła rosnąć. Na tyle, że szpitale przestały przyjmować nowych pacjentów, zakażeni byli leczeni w samochodach czy rikszach, a krematoria nie nadążały z paleniem zwłok ofiar Covid-19. Za sytuację w Indiach nie była jednak odpowiedzialna tylko wykryta tam nowa odmiana koronawirusa. Trzeba bowiem pamiętać, że mówimy o kraju z fatalną służbą zdrowia, w którym bardzo wiele osób nie wierzyło w pandemię, i gdzie ludzie mieszkają w takim ścisku, że bardzo trudno o higienę i dystans społeczny. Dziś średnio wykrywa się tu ponad 400 tysięcy nowych zakażeń. Choć oczywiście mówimy o kraje, w którym żyje 1,3 miliarda ludzi.
Szybko B.1.617, bo takim kodem oznaczono indyjską mutację koronawirusa, stała się obiektem zainteresowanie medyków i naukowców z całego świata. Głównie za sprawą tego, że w przypadku każdego nowego wariantu nie ma pewności czy obecne na rynku szczepionki dają na niego odporność. Na razie nie ma jeszcze oficjalnych, kompletnych wyników badań, ale – jak czytamy w Deutsche Welle – szef firmy BioNTech przekonuje, że wstępne rezultaty działania preparatu Pfizera na ów indyjski wariant są obiecujące. Jednak to, co może uspokoić kraje Unii Europejskiej czy Stany Zjednoczone, nie uspokoi tych krajów, które dostęp do szczepionki przeciw Covid-19 mają znacznie bardziej ograniczony. A wśród nich jest przecież wiele państw sąsiadujących z Indiami.
Indyjski wariant koronawirusa – już w Polsce
Niepokój, jaki wzbudziły wieści z Indii, sprawił że wiele krajów zaczęło szukać czy czasem i u nich nie ma już nowej mutacji SARS-CoV-2. W przypadku Polski pierwsze podejrzenie padło na siostry zakonne, które miały zachorować po kontakcie z osobą do niedawna będącą w tym kraju. Natychmiast zlecono badania, tak zwane sekwencjonowanie, pokazujące z jaką odmianą koronawirusa mamy do czynienia. Dziś, mówiąc o wynikach tych badań (16 zakażonych osób), minister Adam Niedzielski co prawda nie powiedział tego wprost, ale można domyślać się, że śląskie ognisko indyjskiego wariantu wirusa jest właśnie w domu zakonnym.
Co ważne – tym razem rząd nie czeka nie wiadomo na co, tak jak to było w grudniu, gdy brytyjski wariant SARS-CoV-2 doprowadził do gwałtownego przyspieszenia epidemii w Anglii. Wtedy ani nie przetestowano Polaków przybywających do domu na święta, ani przez długie tygodnie nie sekwencjonowano żadnych próbek. Ostatecznie dopiero w drugiej połowie stycznia potwierdziliśmy pierwszy taki przypadek, a już kilka tygodni później ta odmiana koronawirusa dominowała już w całej Polsce. Czego efektem są tysiące zgonów podczas wczesnowiosennej fali epidemii.
Indyjski wariant koronawirusa – szczepienia powinny go zatrzymać
Jak więc wspomniałem wcześniej – kluczowa jest skuteczność szczepionek na warianty Covid-19. Do tej pory każda z wykrytych mutacji nie jest w stanie pokonać przeciwciał wytworzonych za pomocą najpopularniejszych na świecie preparatów. Wiele wskazuje na to, że z wersją z Indii będzie podobnie. Jednak żeby tak się stało, znacznie większa część polskiego społeczeństwa, niż obecnie, musi być wyszczepiona. Na szczęście dostawy są już naprawdę obfite i do maja co najmniej po jednej dawce będzie mogła być już blisko połowa dorosłych Polaków. Warto jednak nie odpuszczać i iść za ciosem – im większy procent zaszczepionych tym większa pewność, że obostrzenia nie powrócą. A przecież nikt z nas już ich za nic w świecie nie chce.