Jednostronne ogłoszenie niepodległości Flandrii i koniec Belgii jaką znamy. Lider partii z rekordowym poparciem chce drastycznych zmian

Zagranica Dołącz do dyskusji
Jednostronne ogłoszenie niepodległości Flandrii i koniec Belgii jaką znamy. Lider partii z rekordowym poparciem chce drastycznych zmian

Szykuje się koniec Belgii? Rozwód pomiędzy Flandrią a Walonią i Brukselą jest przesądzony? Niekoniecznie. Tym razem rzeczywiście flandryjscy separatyści mają rekordowe poparcie i konkretny plan. Lider jednej z ich partii, Tom Van Griekena, rzeczywiście ma plan na jednostronne ogłoszenie niepodległości. Tyle tylko, że podział państwa należącego do UE wcale nie jest taki prosty.

Belgia tak naprawdę rozpada się już od co najmniej kilku dekad

Odkąd pamiętam, wieszczony jest rychły koniec Belgii. Tym razem doniesienia medialne sugerują, że podział kraju na Flandrię i Walonię z Brukselą miałby być wręcz czymś nieuniknionym. Wszystko przez układ sił w tamtejszej polityce. Tak się składa, że nacjonalistyczna, antyimigrancka i uważana za radykalnie prawicową partia Vlaams Belang (VB, Flamandzka Sprawa) cieszy się obecnie rekordowym poparciem. Jak podaje Rzeczpospolita, VB może liczyć na 25 proc. głosów we Flandrii. Jakby tego było mało, na drugim miejscu jest kolejna partia nacjonalistyczna: Nowy Sojusz Flamandzki (N-VA). Sondaże dają jej 23 proc.

Nacjonaliści po raz pierwszy mogą liczyć na bezwzględną większość głosów w swojej części Belgii. Do tej pory VB było traktowane jak większość radykalnych partii prawicowych w Europie. Pozostałe siły polityczne zarówno w Belgii, jak i we Flandrii nie chciały z nią współpracować. Przypomina to trochę sytuację niemieckiej Alternative für Deutschland, czy nawet naszej Konfederacji. Czasy się jednak zmieniają, bo dużo bardziej radykalne N-VA prawdopodobnie nie będzie w stanie utworzyć po wyborach rządu z dotychczasowymi koalicjantami.

Dlatego właśnie przywódca VB Tom Van Grieken już teraz snuje swój plan, którego realizacja rzeczywiście oznaczałaby koniec Belgii. Trzeba przyznać, że jest bardzo prosty. W pierwszej kolejności jego partia musi wygrać wybory, które odbędą się 1 czerwca. Później parlament w Antwerpii przyjmuje deklarację o ogłoszeniu niepodległości, a flamandzki rząd zaprasza pozostałe części składowe Belgii do negocjacji. Jeżeli Walonia i Bruksela odmówią, to rozwód kończy się jednostronnym ogłoszeniem niepodległości.

Ktoś mógłby pomyśleć, że skończy się tak, jak z niepodległościowymi aspiracjami Szkocji i Katalonii. Różnice są jednak bardzo istotne. Nie mamy tutaj do czynienia z mniejszą i słabszą prowincją dużego państwa. Flandria i Walonia dzielą Belgię mniej-więcej na pół. Przy czym to ta pierwsza jest zauważalnie bogatszym regionem. Powodów do wzajemnej niechęci jest przy tym całkiem sporo.

Koniec Belgii wydaje się logicznym następstwem niedających się pogodzić różnic pomiędzy Flandrią a Walonią

Podstawową różnicą jest oczywiście język. Flamandowie mówią po niderlandzku, Walończycy po francusku. Tym pierwszym bliżej do Amsterdamu, tym drugim raczej odpowiada dotychczasowy układ. Wspomniane dysproporcje w bogactwie poszczególnych belgijskich regionów podpowiadają, że to Flandria wnosi więcej do wspólnej kasy. Na tyle dużo, że bez pieniędzy z Antwerpii reszta kraju szybko by zbankrutowała.

Kolejnym elementem układanki jest trzeci region kraju: Bruksela. Stolica Belgii jest stosunkowo kosmopolityczna, chociażby z uwagi na ulokowane w niej instytucje Unii Europejskiej. Flamandów jest tam jednak stosunkowo mało. Warto wspomnieć, że to jedyna dwujęzyczna prowincja. Pozostałe części Belgii pielęgnują własną tożsamość narodową i ani myślą integrować się z sąsiadem.

Kolejnym problemem w relacjach pomiędzy Flandrią a Walonią jest, jak się łatwo domyślić, polityka. Wzrost popularności sił prawicowo-antymigracyjnych we Flandrii ma swojego odpowiednika w postaci radykalnej lewicy zyskującej poparcie w Walonii. Tam na drugie miejsce w sondażach wysuwa się komunizująca Partia Pracujących Belgii.

Kolejną oś sporu stanowi migracja, która w całej Europie stanowi katalizator poparcia dla sił mniej lub bardziej nacjonalistycznych. Tak się kończy rozmontowanie unijnej ochrony granic przez Angelę Merkel w 2015 r. Flamandowie nie chcą ponosić kosztów finansowych i społecznych dotychczasowej polityki otwartych drzwi, której twarzą są władze centralne. Warto jednak dodać, że niechęć do migrantów dotyczy nie tylko przybyszy z Bliskiego Wschodu i Afryki, ale także imigrantów z naszego region.

Na to wszystko nakłada się okres dekoniunktury odczuwalny w całej Europie, który tylko wzmacnia niezadowolenie społeczne. Przy czym, obiektywnie patrząc, gospodarka Belgii nie jest w takiej złej kondycji. Są też inne sprawy łączące Belgów, nawet jeśli mówimy głównie o piwie, piłce nożnej i monarchii.

Jednostronne ogłoszenie niepodległości mogłoby się dla Flandrii skończyć drugim Brexitem, tylko bardziej bolesnym

Pytanie brzmi: czy koniec Belgii rzeczywiście jest przesądzony? Pozycja Flandrii jest zdecydowanie mocniejsza niż pozostałych regionach o separatystycznych ciągotkach. Plan Van Griekena ma jednak całkiem sporo dziur. Co może pójść nie tak? Przede wszystkim VB może wcale nie wygrać wyborów. Do tego N-VA może zdecydować, że pomimo braku szans na alternatywną większościową koalicję, nie stworzy rządu z partią Van Griekena. Kryzysy gabinetowe w Belgii to w końcu nic nadzwyczajnego. Cały kraj potrafi wytrzymać bez rządu ponad rok.

Zakładając jednak korzystny wynik wyborczy obydwu nacjonalistycznych partii i wolę dogadania się z ich strony, wciąż pozostają trudności praktycznie nie do przeskoczenia. Flamandowie chcieliby włączyć do swojego państwa Brukselę, oczywiście z zachowaniem pełni praw dla ludności francuskojęzycznej. Problem w tym, że mieszkańcy Brukseli mogą, najdelikatniej rzecz ujmując, nie być chętni do przyłączenia się do niepodległej Flandrii. Wspominałem już, że Flamandów jest tam stosunkowo mało.

Skoro już mowa o Brukseli, to nie sposób nie wspomnieć o Unii Europejskiej. Ta wcale nie musi automatycznie uznać członkostwa niepodległej Flandrii. Zwłaszcza jeśli mielibyśmy do czynienia z jednostronnym ogłoszeniem niepodległości przez bogatszą prowincję. Z całą pewnością przeciwko takiemu rozwiązaniu protestowałaby mająca swoje problemy z separatyzmem Hiszpania.

Doświadczenie Brexitu uczy też, że rozliczanie się może wcale nie być takie proste, jak się wydawało zwolennikom odłączenia się od większej struktury. Flandria może i jest bogatsza od Walonii i Brukseli, ale pozostaje dużo słabsza od całej Unii Europejskiej, która raczej stanęłaby po stronie dotychczasowej Belgii. Zwłaszcza że nacjonalistyczna prawica nie cieszy się w większości Europy sympatią. W tych warunkach rozwód z Walonią mógłby się okazać kosztowny dla Antwerpii.

Dlatego, zamiast ryzykować drugi Brextit, Flamandowie mogą równie dobrze wymusić na Walończykach zwiększenie autonomii poszczególnych prowincji. Konfederacja zamiast kłopotliwego rozpadu państwa wydaje się rozsądną alternatywą. Prawicowi populiści nigdy nie słynęli z rozsądku, ale trudno byłoby się spodziewać ogłaszania niepodległości bez jakiejś formy referendum.