Kilkanaście dni temu miałem okazję testować Mercedesa GLC i jestem nim oczarowany. To kolejny SUV niemieckiego producenta, do którego wsiadłem w ostatnich tygodniach, i znów towarzyszyło mi to subiektywne poczucie, że oto jest moje miejsce na motoryzacyjnej ziemi.
Bo jest premium, i jest jeszcze premium Mercedesa
To, co dzieje się w środku, zależy oczywiście od tego, jak bardzo poszalejecie w konfiguratorze. W moim egzemplarzu poszaleli naprawdę ostro – ta koniakowa skóra będzie mi się śniła po nocach. W dobrym tego słowa znaczeniu, choć dotąd raczej nie wyobrażałem sobie wnętrza auta w tym odcieniu. Wszystko jest jak w EQE SUV – luksusowe: sposób regulacji fotela, projekt podłokietnika. Może tylko ta deska rozdzielcza w subtelną drewnianą panterkę, która obnażała się tylko w pełnym słońcu, miała trochę taki vibe małżonki Stefana Siary Siarzewskiego.
Kocham kierownice i pedały Mercedesa – zarówno za wygląd, jak i za to, jak „chodzą”: z lekkim oporem, wymagając od kierowcy odrobiny wysiłku. To kwestia indywidualnych preferencji, oczywiście, ale nic mnie bardziej nie drażni niż niby dobre auto i wrażenie, że kierownica lada moment mi odpadnie. W Mercedesie to się po prostu nie zdarza.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 20,77%
Czytaj też: Testujemy Hyundai Tucson. Jest tanio? Jest tanio. Jest dobrze? Jest dobrze
Najgorzej zaprojektowaną myszką świata jest oczywiście applowska Magic Mouse. Choć ma swoich fanów, ja osobiście nie jestem zwolennikiem koncepcji, że zamiast klasycznego kliknięcia dociskamy myszkę do blatu, a ona od dołu interpretuje, co chcieliśmy zrobić. Koszmar.
I właśnie tak zaprojektowano sporą część interfejsu dotykowego w GLC. Nawet jeśli wygląda to lepiej niż w większości samochodów konkurencji, to po prostu źle działa. Konkubina sygnalizowała nawet, że panel z tyłu samochodu był „trzeszczący, latający, zepsuty”. Nie był – ktoś po prostu tak go wymyślił.
Skoro już przy tradycyjnym kąciku konkubiny jesteśmy – Ryszard Rynkowski miał rację, i moja również zakochała się w tej brązowej tapicerce. Mniej entuzjastycznie wypowiadała się o warstwie wizualnej samego samochodu, który był dla niej „bardziej jak kombi”, a jego tył przypominał „karawan”. A poza tym to oczywiście zachwycający, inspirujący, cudowny, Kuba kupmy, bezpieczny, piękny.
Tu się z nią częściowo zgadzam. Czarne modele GLC rzeczywiście mogą przywodzić na myśl karawany, ale testowany przeze mnie egzemplarz został pomalowany w niezwykle oryginalny odcień metalicznej zieleni – seledyn – i tutaj już tak tego nie czuć. Owszem, tył jest najsłabszym wizualnie elementem tego auta, ale w mojej ocenie samochód jest piękny, prestiżowy i bardzo elegancki.
Czasem aż się krępowałem, wysiadając z niego na ulicy, bo czułem na sobie wzrok przechodniów. A ja jestem skromny chłopak – sam przecież mógłbym nawet zostać skodziarzem. Są drogie samochody, znacznie droższe nawet, ale ten konkretny model GLC ma w sobie coś takiego… jak ta jedna osoba, która wchodzi do pokoju i nagle wszyscy przestają rozmawiać.
Testowany przeze mnie Mercedes kosztuje ponad 450 000 złotych
Co bardzo mnie martwi, ponieważ w okolicach czerwca zmieniam samochód i wolałbym nie wydać więcej niż 250 000 złotych. Ale na pewno Mercedes GLC – są przecież gorsze wersje – jest na mojej krótkiej liście. Będę go rozważał do samego końca, choć – dzięki Bogu – ma też jakieś uczłowieczające go mankamenty.
Przyszło mi go testować w bardzo przerażających okolicznościach, ponieważ mój synek (już na szczęście wszystko dobrze) trafił do szpitala. W planach był jakiś Sopot, co najmniej Płock, a moja recenzencka rzeczywistość ograniczyła się do warszawskiego trójkąta dom – szpital na Trojdena – Galeria Mokotów. Choć prawda jest taka, że w codziennym korzystaniu naszej rodziny wyglądałoby to dość podobnie.
I absolutnie przerażony jestem spalaniem, które – według komputera pokładowego – wyniosło na tym dystansie około 18 litrów na sto kilometrów. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem, a przecież w tym roku testuję prawie wyłącznie PHEV-y.
Mówię oczywiście o spalaniu silnika czysto spalinowego, ponieważ tradycyjnie już nie jestem wielkim fanem doładowywania się prądem (z przyczyn praktycznych, a nie ideowych). Nie mieszkam w domu jednorodzinnym, nie za bardzo chce mi się też jeździć na stacje benzynowe czy pod inne Lidle, żeby przypadkiem się podładować. Szkoda mi czasu i tak się zastanawiam, czy ludzie mogący sobie pozwolić na samochody z tego segmentu naprawdę chcą marnować swój czas na publiczne ładowarki.
Czytaj też: Bestseller Toyoty niemalże od ręki, a oferta dla firm robi wrażenie!
Tak jak wspominałem już przy EQE SUV – my w naszych osiedlowych blokach celowo odcięliśmy prąd w garażach. Nie tylko nie byliśmy w stanie uczciwie tego podzielić w rachunkach wspólnoty, ale na dodatek mieliśmy włamania obcych ludzi w celu kradzieży prądu.
Być może pewien wpływ na to spalanie miała cudowna jazda. Ale jest też kilka problemów
Bo kiedy wracałem tym samochodem nocą do domu, aż trudno było się oprzeć, by odrobinkę przyspieszyć – oczywiście w granicach prawa. Ryk potężnego silnika, pełna kontrola nad kierownicą, zwrotność, manewrowość, poczucie sprawczości… poezja. Napęd elektryczny nie jest może tak kosmicznie futurystyczny jak w EQE SUV – to nie jest jeszcze ten Star Trek – ale daje radę. A gdy bateria się kończy i możemy znów poczuć zapach benzyny… coś niesamowitego. Maestria motoryzacji.
Ciepło muszę też wypowiedzieć się o systemie infotainment Mercedesa – jest naprawdę dobry, oferuje mnóstwo opcji konfiguracji i sprawnie obsługuje CarPlay, co wcale nie jest standardem w segmencie premium. Mam wręcz wrażenie, że marki takie jak Skoda czy Hyundai radzą sobie z tym lepiej niż niektórzy „premiumowi” producenci.
Mam natomiast pewien problem z systemem kamer w Mercedesie. Najpierw plusy: samochód jest niesamowicie skrętny, a manewrowanie nim to czysta przyjemność – parkowanie prostopadłe, równoległe, cokolwiek zechcecie. Moja konkubina może mieć skojarzenia z kombi, ale GLC wciska się w miejską tkankę tak sprawnie, jak zespół Kombi w każdy plenerowy koncert gminny.
Czytaj też: Najlepsze kierunkowskazy, z jakich kiedykolwiek korzystałem. Testujemy BMW X3
Sam system kamer jest pomyślany całkiem dobrze, ale kilka razy – rekordowo często – nadwyrężył moje bezgraniczne zaufanie. Raz wyhamował mnie z przerażającym impetem, choć nie było ku temu powodu i manewr przebiegał prawidłowo (inna sprawa, że mój prywatny Mercedes czasem też wykrywa tam jakąś Obecność – może trzeba było nie budować osiedla na dawnym cmentarzu). Innym razem kompletnie nie sygnalizował, że zbliżyłem się do Touarega sąsiada na jakieś trzy centymetry. Byliśmy o krok od tragedii. A jeszcze innym razem… dobra, mniejsza o to. W każdym razie – moje finalne odczucie jest takie, że przy parkowaniu do końca mu nie ufam, a to jednak bardzo niedobrze.
Co najmniej dwa razy podczas pięciodniowego testu uruchomienie silnika wywołało alarm o pilnej wizycie w serwisie. Po chwili system się jednak „opamiętywał” i autokorygował. Także klimatyzacja czasami wiała z nawiewów w dziwny, nierówny sposób, jakby sama miała astmę. Może tak po prostu ma działać, ale ja miałem wrażenie, że to jakaś przypadłość.
Bardzo możliwe, że czepiam się na siłę – w tekstach o konkurencji takich szczegółów nawet bym nie wspomniał – ale to już drugi Mercedes w krótkim czasie, o którym najchętniej pisałbym peany wierszem. A z wielką mocą idzie wielka odpowiedzialność.
Cudowny, elitarny, zachwycający, pod wieloma względami doskonały. Oby nie awaryjny – choć w tak krótkim teście trudno to ocenić. Spotkaliśmy się w bardzo trudnym momencie mojego życia i przez cały czas był tam ze mną. Dziękuję, Mercedes.