Młodzi pracownicy to wyzwanie dla współczesnych firm. Bezczelni nie tylko nie chcą brać darmowych staży, ale, o zgrozo, praca się dla nich powinna skończyć po 8 godzinach. No po prostu nic tylko załamywać ręce, że młodzi pracownicy to stracone pokolenie.
Młodzi pracownicy – bez ambicji i celu. A może po prostu realiści?
Młodzi pracownicy są bez ambicji, nic nie potrafią i chcieliby wychodzić z biura po 8 godzinach – narzekał niedawno Kuba. Najpierw mała refleksja – narzekanie na poprzednie roczniki to chyba najstarszy i najpopularniejszy sport na świecie. Sam w swoim życiu słyszałem to już kilkadziesiąt tysięcy razy. Gdy byłem w liceum była na przykład ogromna dyskusja w mediach o „generacji nic”. Jednym słowem – ludzie dobiegający wtedy 30-stki narzekali na ówczesnych studentów/uczniów/młodych ludzi, że są puści. Jeszcze w latach 80. i 90. młodzi ludzie uwielbiali się buntować, byli głodni jakiś idei i na czymś im zależało. Zupełnie inni byli – zdaniem ówcześnie narzekających – młodzi z początku poprzedniej dekady. Oni chcieli tylko pracować w korpo i kupować nowego Golfa na kredyt (wtedy to był szczyt luksusu, serio).
Minęło kilkanaście lat, ale debata o „generacji nic” trwa, tylko bohaterowie się zmieniają. Dzisiaj przedstawiciele późnomłodszego pokolenia już narzekają nie na to, że dla młodych korpo to szczyt marzeń. Dziś narzekają, że młodzi do tych korpo już nie chcą iść. A może raczej – że nie chcą się w nich przepracowywać.
Młodzi pracownicy mają rację, bo młodzi w ogóle zwykle mają rację
Zawsze się bałem momentu w życiu, gdy przestanę rozumieć „tą dzisiejszą młodzież”. Na szczęście jeszcze w tym momencie nie jestem.
I znowu mała refleksja (ostatnia na dziś, obiecuje). Chyba nie warto poddawać się instynktowemu głosowi, który mówi, że młodsze pokolenia na pewno nie mają racji w jakimś stopniu wywracając zastały porządek. Bo patrząc na historię, to ona właśnie zwykle „tym młodym” tę rację przyznaje. To młodzi buntowali się przeciw apartheidowi, przeciw dyskryminacji kobiet, komunizmowi, pedofilii w Kościele, etcetera, etcetera. To właśnie niegdysiejszym młodym pokroju Michnika i Kuronia (tak, tak) zawdzięczamy to, że w ogóle o takich rzeczach możemy dziś spokojnie rozmawiać. Wtedy też byli starzy, którzy powtarzali, że „studenci do nauki, pisarze do piór”, a nie im chodzić na protesty i zmieniać świat. Fakt, że ci młodzi później wyrastają na starych, broniących zaciekle status quo, ale to inna część tej samej bajki.
No dobrze, to tyle refleksji natury ogólnej, czas przejść do tematu. Czyli czemu młodzi pracownicy mają rację, że nie chcą się przemęczać w pracy i te 8 godzin w biurze to naprawdę dla nich wystarczająco.
Młodzi pracownicy nie chcą zasuwać. Oto czemu mają rację
Po pierwsze – nie chcą się przemęczać, bo mogą. Gdy toczyła się dyskusja o „generacji nic” na początku wieku, to sytuacja gospodarcza w Polsce była naprawdę nieciekawa. Bezrobocie było nawet kilkunastoprocentowe i były obawy, że przekroczy 20 procent. Nic dziwnego, że jak ktoś już dostał się do korpo, to był zdesperowany, by się tam utrzymać. Oczywiście pracodawcy to wykorzystywali – i tak w Polsce kilkunastogodzinny dzień pracy stał się standardem.
Teraz bezrobocie jest minimalne. I tak jak kiedyś swoją uprzywilejowaną pozycję wykorzystywali pracodawcy, tak teraz robią to pracownicy. Niby czemu mieliby robić inaczej?
Po drugie – stajemy się jednak powoli cywilizowanym krajem, przynajmniej jeśli chodzi o gospodarkę. Spróbujcie przekonać kogoś w Niemczech, by przyszedł w weekend do biura. Jeśli ma poczucie humoru (a to się w tym kraju zdarza), to przybije piątkę i uśmiechnie się. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zupełnie nie zrozumie o co chodzi, no bo jak można w weekend chodzić do pracy. A millenialsi już trochę zachód przecież znają i wiedzą, że zostawanie po godzinach normalne jest co najwyżej na dzikim w wschodzie. A oni wolą jednak bardziej zachodnie standardy.
Po trzecie – wiedzą, że wypruwanie żył im się po prostu nie opłaca. Osoby urodzone w latach 70. (bardziej) i latach 80. (mniej) patrzą jednak na rynek pracy w dużej mierze pod kątem szaleństwa lat 90. i dwutysięcznych. Wtedy praca w korpo mogła się naprawdę opłacać, bo awans do szklanych domów z szarych murów, jak to śpiewał Tede, był naprawdę na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło trochę znać angielski, mieć jakiś dyplom i zostać dłużej w biurze, żeby szef widział. I kariera gotowa. Nawet kiepski historyk mógł wtedy zostać CEO wielkiego banku. Dziś rynek pracy na tyle się sprofesjonalizował, że już takich szans nie ma. Zatem po co zostawać po godzinach i podlizywać się szefowi, jak i tak się co najwyżej utknie na średnim szczeblu? Lepiej pójść na te Bulwary.
I wreszcie, po czwarte, millenialsi zrozumieli to, czego nie rozumieli ich rodzice. Że praca to nie wszystko, że Golf to nie luksusowe auto, a Excel nie jest bogiem. Więc nie warto oddawać temu wszystkiemu całego swojego życia. Lepiej skoczyć na tajskie żarcie na Plac Zbawiciela lub na sojową latte. A jeszcze lepiej, o ile ma się takie możliwości, założyć sobie start-up albo pojechać na gap year do Afryki.
Jasne, sfinansują to rodzice. Ci, którzy wykorzystali kiedyś swoją szansę i zasuwali po godzinach w korpo. Ich dzieci już nie muszą tego robić. I bardzo dobrze.