Molestowanie seksualne jest jednoznacznie złe. Gorzej, gdy za takie wynaturzenie zaczynamy uważać zwykłą uprzejmość czy koleżeńską sympatię. Okazuje się, że obawa przed bezpodstawnymi oskarżeniami o molestowanie seksualne jest coraz powszechniejsze i wpływa na relacje w pracy.
Walka z molestowaniem seksualnym w miejscu pracy trwa już od lat, gdzieniegdzie od dekad. Prawo w wielu krajach już dawno zostało tak zmodyfikowane, aby to ułatwić. Umowy międzynarodowe i krajowe ustawy zabraniają dyskryminacji, kodeksy pracy (bądź równoważne akty prawne) nakazują równe traktowanie kobiet i mężczyzn, zakazany jest mobbing, nie wspominając o penalizowaniu najdalej idących objawów molestowania, jak np. zmuszanie do poddania się określonym czynnościom seksualnym.
Od jakiegoś czasu obserwujemy również wzmożoną obecność kwestii molestowania seksualnego w mediach. Czyny, jakich dopuścili się Kevin Spacey czy Harvey Weinstein, czy akcja #MeToo – to tylko niektóre tematy, o których mówiliśmy w ostatnich miesiącach, a związane z szeroko rozumianymi relacjami damsko-męskimi, również w miejscu pracy. Mniej się mówi, ale często się słyszy (choć niekoniecznie w polskich firmach) o oskarżeniach o molestowanie seksualne.
O ile zgodzimy się chyba wszyscy, że napastliwe zachowania mężczyzn wobec kobiet (albo, i tak się zdarza, choć rzadziej, kobiet wobec mężczyzn) na tle seksualnym są co najmniej naganne, o tyle niekiedy wydaje się, że – być może – jesteśmy świadkami pewnej nadwrażliwości. Pisanie o tym to zresztą wyjątkowo delikatna kwestia, bo o ile ocena, czy np. ktoś kogoś zabił jest stosunkowo prosta, o tyle ocena, czy w danej sytuacji mamy do czynienia z molestowaniem seksualnym, czy wyłącznie uprzejmością, jest niekiedy niemożliwie trudna. Niedawno na przykład młoda, 27-letnia prawniczka Charlotte Proudman publicznie wytknęła starszemu, 57-letniemu koledze po fachu to, że ten określił jej zdjęcie profilowe na LinkedIn jako „zachwycające”.
Molestowanie seksualne w miejscu pracy – gdy rzeczywisty problem staje się absurdem
Takie zachowania są coraz powszechniejsze. Jak wskazuje autorka książki „Sex and The Office” dr Kim Elsesser, walka z molestowaniem seksualnym paradoksalnie coraz cześciej kobietom szkodzi. Powód? Postępuje niechęć mężczyzn do nawiązywania zupełnie profesjonalnych relacji z koleżankami, np w formie mentoringu. Męska część załóg zakładów pracy bać się ma również nawiązywać, nazwijmy to, zawodowe przyjaźnie z kobietami. O ile nie boją się oni np. spotkać się z kolegą z pracy na piwie po pracy, o tyle podobne spotkanie z koleżanką jest niemal niewyobrażalne. To ma być oczywiście efekt obaw przed niesłusznymi oczywiście oskarżeniami o molestowanie seksualne. Problematyczne staje się również np. to, czy mężczyzna powinien otwierać kobiecie drzwi.
Książka „Sex and The Office”, a raczej wnioski z niej płynące, z pewnością będą pożywką dla wielu osób, którzy walkę z dyskryminacją płciową traktują jako kolejną, lewicową bzdurę. Tymczasem problem jest bardziej złożony i skłania do myślenia, choć to mimo wszystko są kwestie bardziej natury kulturowej niż prawnej. Odpowiedzi na pytanie „jak się zachować” nie znajdziemy przecież w żadnym kodeksie. Akty prawne z natury swojej nie są w stanie określić wszystkich możliwych relacji między kobietą a mężczyzną w miejscu pracy. Najłatwiejsze wydaje się odpowiednie stosowanie lekarskiej maksymy „primum non nocere” (przede wszystkim nie szkodzić).
Pytanie tylko, jak uniknąć szkodzenia, gdy niewinny zwrot „dobrze dziś wyglądasz” może być odebrany jako zamach na cześć adresata takiego komplementu?