Rosyjski trzydniowy blitzkrieg w Ukrainie trwa już drugi miesiąc. Końca „operacji specjalnej” nie widać, podobnie jak jakiegoś sukcesu, którym mógłby się pochwalić Putin. Być może to właśnie dlatego Rosja sprawia wrażenie, jakby szykowała się do inwazji tym razem na Mołdawię? Naddniestrze powtarza prowokacje z przedednia inwazji na Ukrainę. Jak zareaguje Zachód?
Rosji najwyraźniej mało, bo teraz zamierza zdestabilizować kolejny region
To już przeszło dwa miesiące odkąd rosyjskie wojska rozpoczęły bezprawną, zbrodniczą napaść na Ukrainę. Bezpośrednio przed nią Rosja ostentacyjnie uznała „niepodległość” dwóch separatystycznych pseudorepublik w Doniecku i Ługańsku, które zmajstrowała sobie w 2014 r. Tegoroczną inwazję poprzedził szereg prowokacji – zarówno na ich terenie, jak i po ukraińskiej stronie linii frontu. Teraz wydaje się, że historia się powtarza. Tym razem chodzi jednak o Naddniestrze.
W poniedziałek i wtorek doszło do ataków w tej kolejnej, choć dużo starszej, separatystycznej pseudorepublice. We wtorek rano wybuchy zniszczyła stare przekaźniki radiowe, nadające skądinąd rosyjskie kanały. Tamtejsze władze twierdzą również, że zaatakowano jednostkę wojskową. Ogłoszono także „czerwony poziom” zagrożenia terrorystycznego. W poniedziałek z kolei doszło do wybuchów na terenie naddniestrzańskiego ministerstwa bezpieczeństwa w Tyraspolu, stolicy pseudorepubliki.
Co się tam tak naprawdę dzieje? Naddniestrze leży pomiędzy Mołdawią a Ukrainą. Stacjonuje tam także ok. 1,5 tysiąca rosyjskich żołnierzy. Powstało w 1990 r., kiedy to odłączyło się jednostronnie od Mołdawii, czy raczej Mołdawskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Ta z kolei uzyskała faktyczną niepodległość w 1991 r., po klęsce puczu Janajewa w ramach rozpadu ZSRR. Mołdawia jest rumuńskojęzyczna, natomiast w Naddniestrzu dominuje ludność mówiąca językiem rosyjskim. O teren ten w latach 1991-1992 stoczono wojnę.
O ile samo Naddniestrze nie jest uznawane na arenie międzynarodowej, o tyle gwarantem tego postsowieckiego skansenu jest Rosja, która interweniowała we wspomnianej wojnie. Od dłuższego czasu wiele mówi się, że obecnie wojska Putina chcą zająć nie tylko wschodnią Ukrainę, ale także południową. Oznaczałoby to wyrąbanie sobie lądowego połączenia właśnie do Naddniestrza, które również można by wówczas po prostu wchłonąć do Rosji.
Naddniestrze może stanowić zastępczy sukces, którym Putin mógłby pochwalić się obywatelom 9 maja
Możliwości są więc tak naprawdę trzy. Wszystkie wynikają z tego, że armie Władimira Putina nie są w stanie mu dać upragnionego sukcesu, którym mógłby się pochwalić 9 maja. To w Rosji hucznie obchodzony „Dzień Zwycięstwa”, najważniejsze chyba święto państwowe upamiętniające podpisanie kapitulacji przez III Rzeszą Niemiecką. Oficjalnie Rosja przekonuje, że chciałaby uniknąć scenariusza, w którym musiałaby interweniować w „konflikcie” w Naddniestrzu. Tylko kto by jeszcze Rosji w czymkolwiek wierzył?
Najmniej drastycznym możliwym obrotem sprawy jest chęć odwrócenia uwagi Ukrainy od pozostałych frontów w momencie, gdy w Donbasie najprawdopodobniej ważą się losy tej wojny. Byłoby to posunięcie nieco desperackie. Z drugiej jednak strony Zachód rzeczywiście zaczął dozbrajać ukraińskie wojsko w ciężki sprzęt, który z kolei Rosjanie błyskawicznie tracą i nie bardzo mają jak uzupełnić.
Wspomniane już rosyjskie wojska z pewnością absorbują w jakimś stopniu ukraińskich żołnierzy swoją obecnością. Nie wydaje się jednak, by stanowili dla nich jakieś poważniejsze zagrożenie. Z drugiej jednak strony należy pamiętać, że Rosjanie do zatopienia krążownika „Moskwa” straszyli atakiem desantowym, chociażby w Odessie.
Ukraiński wywiad przekonuje, że chodzi o zaanektowanie Naddniestrza. Właśnie po to, by mieć cokolwiek, co Putin mógłby odtrąbić 9 maja jako swój sukces. Świadczyć ma o tym przeprowadzanie prowokacji według scenariusza wypróbowanego wcześniej w Doniecku i Ługańsku. Warto także wspomnieć, że naddniestrzańskie radio miało przekonywać, że dołączenie do Rosji jest jedyną możliwością pokoju w przyszłości. Właśnie z uwagi na rzekome „akty terroru”. Rosyjskie wojska i jakieś kolejne „referendum” mogłoby w krótkim czasie postawić kropkę nad „i”.
Niezależnie od tego, co tak naprawdę knują teraz Rosjanie, Zachód powinien natychmiast udzielić Mołdawii realnych gwarancji bezpieczeństwa
Istnieje ryzyko, że Rosja zamierza po prostu zaatakować Mołdawię. Naddniestrzańskie władze w całej tej sytuacji raz widzą ukraińskich dywersantów, raz rumuńskich żołnierzy przebranych w mołdawskie mundury. Rumunia należy przy tym do NATO. Rosja tymczasem bardzo stara się przekonać własnych obywateli, że to nie tak, że nie jest w stanie pokonać Ukrainy, ale w istocie toczy nierówny bój z całym sojuszem.
O ile Ukraina okazała się dla Rosji stanowczo zbyt twardym orzechem do zgryzienia, o tyle Mołdawia ma dużo mniejszą i dużo gorzej wyposażoną armię. Z taką ewentualnością poważnie liczą się władze w Kiszyniowie. Prezydent Maia Sandu zwołała w związku z sytuacją posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. W międzyczasie mieszkańcy separatystycznej pseudorepubliki starają się podobno uciekać właśnie do Mołdawii.
Trudno mieć pewność co do rosyjskich planów. Nie ulega jednak wątpliwości, że Rosja znowu coś knuje, a Naddniestrze gra w tych knowaniach istotną rolę. Jak powinien w tej sytuacji zareagować Zachód? Przede wszystkim zrobić to, czego nie zrobił w przypadku Ukrainy – udzielić Mołdawii realnych gwarancje bezpieczeństwa, zanim Rosjanie zdążą cokolwiek zaatakować lub zająć. Miejmy nadzieję, że nauczyliśmy się już wszyscy, że jedyne co może powstrzymać Putina, to siła poparta gotowością jej użycia.