Nowa opłata reprograficzna obejmie smartfony, tablety, komputery i telewizory Smart TV
Jest wiele pomysłów poprzedniego rządu, co do których można się cieszyć, że nie zostały zrealizowane. Znakomitym przykładem jest tutaj nowa opłata reprograficzna, a więc słynny podatek od smartfonów. Chodzi o rekompensatę dla twórców oraz wydawców z tytułu istnienia tzw. dozwolonego użytku, a więc prawa do korzystania z niektórych utworów za darmo. Zgodnie z przepisami prawa autorskiego obejmuje on korzystanie z pojedynczych egzemplarzy utworów przez krąg osób pozostających w związku osobistym.
Opłata reprograficzna dotyczy urządzeń, które pozwalają na powielanie utworów. Obecnie na liście znajdują się między innymi kopiarki, skanery, drukarki, dyski twarde, magnetofony, magnetowidy oraz nośniki, które zdążyły wyjść z użycia – jak na przykład płyty CD, kasety magnetofonowe oraz kasety VHS. Co szczególnie istotne: lista urządzeń znajduje się w specjalnym ministerialnym rozporządzeniu, a nie w ustawie. Tym samym jej aktualizacja nie jest szczególnie trudna z punktu widzenia legislacyjnego. Poprzednim razem nie udało się ze względu na opór społeczny.
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego postanowiło więc, że takiej aktualizacji dokona. Nowa opłata reprograficzna obejmie komputery osobiste, telewizory Smart TV oraz dekodery z funkcją nagrywania. Opłatą objęte zostaną także tablety i smartfony, ale tylko te o pojemności powyżej 32 GB. Projekt nowelizacji rozporządzenia zakłada wejście w życie nowych przepisów z dniem 1 stycznia 2026 r.
Jak się łatwo domyślić, skutkiem zaktualizowania opłaty reprograficznej będzie wzrost cen elektroniki. Jak wysoki? Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych dopuszcza zastosowanie stawki aż 3 proc. ceny danego urządzenia. Interesujące nas pozycje obejmie jednak stawka 1 proc. Resort kultury pozostaje zresztą optymistycznie nastawione do wpływu "podatku od smartfonów" na koszty ponoszone przez konsumentów.
Relatywnie niska wysokość opłaty względem maksymalnego ustawowego progu 3 proc. ceny sprzedaży oraz fakt powszechnego w zasadzie występowania opłat na te urządzenia w państwach UE pozwala przyjąć, że realny wpływ tych opłat na omawiane obszary będzie nieznaczny w świetle tego, że na cenę urządzeń wpływa bardzo wiele czynników, które kształtują się odmiennie w różnych państwach UE.
Nie da się ukryć, że zachowałbym duży sceptycyzm względem tych zapewnień.
O jakim dozwolonym użytku możemy mówić w czasach modelu subskrypcyjnego, Netflixa, YouTuba i aplikacji do wszystkiego?
Prawdę mówiąc, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwo Narodowego zaczęło niemalże fantazjować w dalszej części swoich założeń co do projektu zmian. Jest bowiem zdania, że nowa opłata reprograficzna "nie może odbić się znacząco na wysokości cen, gdyż te w Polsce są już one wyższe niż np. w Niemczech". Jakby to kiedykolwiek przeszkadzało producentom i sprzedawcom w podnoszeniu cen. Założenie, że koszt wezmą na siebie "big-techy" wydaje się co najmniej naiwne.
Swego rodzaju oderwanie od percepcji obywateli można zaobserwować także w stwierdzeniu, że nowa opłata reprograficzna nie jest podatkiem, ponieważ środki uzyskane w ten sposób nie trafiają do budżetu państwa albo samorządów. Pod względem formalnym to oczywiście prawda. Wynika to z definicji podatku zawartego w ordynacji podatkowej. Rzecz jednak w tym, że przeciętnego Kowalskiego nie interesuje to, do kogo dokładnie trafiają pieniądze, które z jego portfela wyciąga któraś z macek państwowej ośmiornicy.
Warto sobie w tym momencie zadać pytanie o to, czemu właściwie ma służyć nowa opłata reprograficzna. Ktoś dostatecznie złośliwy mógłby stwierdzić, że organizacje reprezentujące twórców wylobbowały sobie zmianę przepisów. Całkiem zresztą możliwe, że to prawda. Oficjalne uzasadnienie brzmi następująco:
Przekazywana jest twórcom, gdyż darmowe odtwarzanie ich utworów zwiększa atrakcyjność i popyt na urządzenia elektroniczne takie jak smartfony, tablety czy laptopy, a jednocześnie zmniejsza wpływy twórców ze sprzedaży swoich utworów. Opłata znacznie poszerza też darmowy dostęp do dóbr kultury. To dzięki niej możliwe jest w pełni legalne darmowe odtwarzanie dla celów prywatnych, rodzinnych czy towarzyskich muzyki, filmów, książek czy obrazów chronionych prawem autorskim.
Z tym stwierdzeniem nie mogę się zgodzić. Współczesne smartfony, tablety i telewizory Smart TV działają w dość specyficznej architekturze, która wcale nie ułatwia powielanie różnego rodzaju utworów. Owszem, możemy pobrać sobie film w Netflixie, ale w tym wypadku nie mamy do czynienia z dozwolonym użytkiem. To po prostu jedna z opcji dopuszczonych przez plątaninę licencji otaczającą serwis streamingowy. Podobnie jest ze słuchaniem muzyki za pomocą YouTube'a, Spotify czy innych aplikacji. Także platformy udostępniające ebooki działają w bardzo zbliżonej formule.
Warto w tym momencie wspomnieć, że programy komputerowe nie są objęte prawem dozwolonego użytku. Dotyczy to także aplikacji na współczesne urządzenia. Tym samym nie ma żadnego związku pomiędzy nimi a uzasadnieniem istnienia opłaty reprograficznej.
Już dawno minęły czasy, w których użytkownicy kopiowali filmy za pomocą zewnętrznego oprogramowania. Era wszechobecnych zamkniętych aplikacji oraz modelu subskrypcyjnego temu po prostu nie sprzyja. Owszem, piractwo wróciło w ostatnim czasie do świata żywych z powodu fatalnej polityki serwisów streamingowych, ale jego obecna skala nie uzasadnia nakładania de facto podatku na zakup każdego sprzętu, który być może jakimś cudem zostanie wykorzystany do skopiowania jakiegoś utworu. Tym samym można śmiało postawić tezę, że nowa opłata reprograficzna to kolejny skok na pieniądze Polaków. Uda się on tylko wtedy, jeśli nie powiążemy nieuchronnego wzrostu cen z jej wprowadzeniem.