Pamiętacie Jakóbiaka „u Ellen”? Znany samorządowiec wizualizuje sobie, że jest prezydentem Polski

Państwo Samorządy Dołącz do dyskusji
Pamiętacie Jakóbiaka „u Ellen”? Znany samorządowiec wizualizuje sobie, że jest prezydentem Polski

Żenujący, zawstydzający, obciachowy, budzący dyskomfort. Ja naprawdę nie jestem przesadnym fanem wpychania języka angielskiego do codziennej polskiej mowy, ale w naszym słowniku nie ma niestety słowa, który dostatecznie dobitnie oddawałoby istotę sprawy. A więc zapożyczę: cringe. 

„Cringe” definiuje całe spektrum uczuć i emocji – od autentycznego przerażenia i zażenowania sytuacją aż po pewien rodzaj sympatii. Nawet jeśli ktoś, za kim nie przepadacie, robi coś cringe’owego, to czasem robi to w taki sposób, że aż sami współodczuwacie – a czasem nawet odczuwacie to za głównego bohatera – ten specyficzny rodzaj zakłopotania całą sytuacją.

Cringe ma oczywiście różne wymiary. Myślę, że takim sufitem polskiego cringe’u była medialna kariera youtubera Łukasza Jakóbiaka, który – ze swoją co najmniej niepokojącą fiksacją na tle ludzi rozpoznawalnych – ostatecznie przesadził do tego stopnia, że praktycznie zniknął z przestrzeni publicznej, przynajmniej w swojej dotychczasowej roli. O ile tylko Polacy z odrobiną niezręcznej uwagi słuchali, jak stalkował umiarkowanie rozpoznawalną piosenkarkę Anastacię, by znaleźć się z nią w jednym samolocie i przez moment obcować z absolutem, tak jego „wizualizacja” spotkania z Ellen DeGeneres zrobiła już całkiem międzynarodową karierę.

 

Podczas gdy wielu z nas marzy o zdrowiu, miłości albo bogactwie, marzeniem Łukasza Jakóbiaka było wystąpienie i opowiedzenie o tym, jaki jest wspaniały w programie The Ellen DeGeneres Show. Choć w Polsce o 15:00 od lat leci w telewizji głównie Agrobiznes i telezakupy, trzeba oddać, że Amerykanie najwyraźniej mają więcej bezrobotnych i emerytów, bo program cieszył się sporą popularnością. Tylko niestety – wszystkie dostępne terminy zaklepała Jennifer Aniston i nikt Polaka w roli gościa nie zechciał zaprosić.

Jakóbiak uznał więc, że zrobi sobie własną, idealną kopię programu DeGeneres – skopiuje wystrój, wynajmie aktorkę do roli Ellen, będzie skakał pod sufit i miał w oczach łzy wzruszenia, ściągnie do studia ludzi i każe im na to wszystko patrzeć, a na sam koniec upubliczni to doświadczenie w sieci. No, teraz to Ellen na pewno będzie musiała się zgodzić.

Nie zgodziła się, choć trudno uwierzyć, by nikt nigdy nie pokazał jej tej szopki. Niestety, jeśli wierzyć doniesieniom medialnym, wizualizacja Łukasza Jakóbiaka wcale nie była najgorszą rzeczą, na jaką DeGeneres musiała w swoim życiu patrzeć, więc z pewną satysfakcją przyjmuję, w jakim miejscu na osi czasu swojej kariery znaleźli się obecnie obaj bohaterowie tego tekstu.

Niedaleko pada Rafał od Łukasza

Bohaterem docelowym jest natomiast prezydent Warszawy, Rafał Trzaskowski. Ja mam z Rafałem Trzaskowskim ten problem, że ilekroć opowiada o swoich osiągnięciach i dokonaniach, słyszę w głowie właśnie Łukasza Jakóbiaka, który chwali się, jak dopadł jakąś znaną piosenkarkę i skradł chwilę jej uwagi. No niby na pierwszy rzut ucha to imponująca historia, ale z każdą kolejną chwilą refleksji robi się coraz bardziej niepokojąca.

Myślicie sobie: „Gościu, stałeś dwa dni pod garderobą, żeby pstryknąć sobie fotkę? A do tego z jakąś szkółką na Natolinie? To ani nie jest ważna, ani ciekawa historia”.

Moja personalna niechęć przeradza się niestety w niechęć instytucjonalną, ponieważ dziwnym zrządzeniem losu już kolejny raz jest on kandydatem wspieranym przez duże siły polityczne na urząd prezydenta RP. Urząd z jednej strony marginalny formalnie, a jednocześnie symbolicznie niezwykle istotny, który Jarosław Kaczyński i Donald Tusk wyjątkowo zgodnie i konsekwentnie starają się upokarzać, wystawiając do niego kandydatów pobocznych – bez zaplecza, osobowości i talentów politycznych. Tragiczne jest więc to, że urząd, silny w dużej mierze swoją symboliką, od wielu lat stał się taką błazenadą.

Błazenadą idealnie wpasowującą się w te realia jest bez cienia wątpliwości to, co robi Rafał Trzaskowski, który – pomimo dopiero rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej – zaczął udawać, że prezydentem RP już jest.

Prezydenckie podrygi Rafała Trzaskowskiego pokazują przy okazji, że z prezydenturą nie jest mu do twarzy

Kampania Rafała Trzaskowskiego miała szansę przekonać mnie do kandydata, który w teorii powinien być mi najbliższy politycznie (liberalne gospodarczo centrum), ale póki co utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że nie nadaje się na ważne stanowisko. Spore zaskoczenie, także wśród swojego elektoratu, wzbudził, wygłaszając jakiś czas temu iście prezydenckie orędzie noworoczne – z flagami Polski, Unii Europejskiej i NATO w tle. Żartowałem sobie, że chyba nie doceniliśmy mocarstwowych ambicji stolicy i infrastruktury trzeciej linii metra, skoro prominentny samorządowiec pozuje dziś w otoczeniu natowskich flag.

Zarzuty o to, że nie jest przesadnie pracowitym liderem Warszawy, są dość powszechne, a dodatkowo potęguje je sam Trzaskowski, który – zamiast wykonywać swoje obowiązki na rzecz miasta – podróżuje po całej Polsce i Europie, starając się wchodzić w (jeszcze?) nieswoje buty. Zapytany złośliwie o to, kiedy będzie w Warszawie, zachwycony swoim jestestwem, jakby kompletnie bez wyczucia intencji pytającego, odpowiada, że na pewno będzie w poniedziałek.

Podobno Rafał Trzaskowski świetnie zna język angielski i francuski, tylko ja nie do końca rozumiem, co miałoby z tego dobrego wynikać na przykład w dyplomacji, skoro gubi się już w niuansach intelektualnych pytania pani Bożeny z Bemowa.

Cringe

Gdy nie do końca wiadomo, co prezydent Warszawy robi aktualnie dla miasta, właśnie obserwujemy, jak Rafał Trzaskowski urządza sobie wizualizację swojej prezydentury. Sprosił ludzi i, za wielkim stołem, z biało-czerwoną flagą i godłem Polski w tle, niczym głowa państwa debatuje z nimi o bezpieczeństwie ojczyzny.

Zadeklarowani wyborcy są zachwyceni, ale wielu internautów pyta: „Dlaczego prezydent Warszawy i co najwyżej kandydat udaje prezydenta RP?”. Na chwilę obecną mandat Trzaskowskiego do organizowania takich happeningów jest mniej więcej porównywalny z mandatem Stanisława Żółtka w 2020 roku. Jestem przekonany, że gdyby to on wykorzystywał symbole państwowe w celu – w zasadzie chyba – wprowadzania w błąd co do zakresu swoich obecnych kompetencji, budziłoby to nie tylko sprzeciw, ale i pewne zniesmaczenie.

Dziwi mnie to, prawdę powiedziawszy, z punktu widzenia chociażby marketingu politycznego. Po pierwsze, Rafał Trzaskowski w tej „prezydenckiej” otoczce wcale nie wypada zauważalnie lepiej niż chociażby obecny prezydent, Andrzej Duda. Sztabowcy Platformy już na tym etapie zniszczyli nam ¾ uroku poetyckiego, który utkany jest ze szczęścia powolnego odgadywania, że nowy prezydent wcale nie niesie ze sobą jakiegoś istotnego podniesienia formuły reprezentacyjnej narodu.

I na koniec – nie chciałbym, żeby ten felieton został odebrany jako jakaś forma agitacji politycznej „za” lub „przeciwko”. Myślicie, że wyciągnięty z kapelusza PiS-u noname, którego pomysł na kampanię to codzienne mierzenie bicepsu, to jakaś lepsza alternatywa? Ubolewam jedynie, że urząd prezydenta z każdą kolejną kadencją staje się coraz bardziej nieistotny, groteskowy, a czasem wręcz utrudniający państwu prowadzenie swojej polityki.

Bardzo bym chciał, żeby kolejna głowa państwa miała w sobie na tyle dużo mądrości i na tyle mało ego, by doprowadzić do niezbędnej korekty ustrojowej po blisko 40 latach istnienia odnowionej polskiej demokracji.