Prawo, które wymaga odprowadzania opłat za fragmenty tekstów prasowych w wyszukiwarce, może być wprowadzone na terenie całej UE. Dziennikarze i nawet niektórzy wydawcy świetnie wiedzą o jego wadach, ale otwarcie piszą o tym rzadko. Akurat w kwestii prawa autorskiego naciski na dziennikarzy są dość wyraźne.
Co jakiś czas w debacie publicznej powraca temat niezależności dziennikarzy. W Polsce przy okazji dyskusji o tzw. dekoncentracji mediów poruszano temat wpływu zagranicznych wydawców na opinie wyrażane przez polskich dziennikarzy. Powiem szczerze, że akurat w ten wpływ nie wierzę i mówię to jako ktoś, kto od lat pracuje jako dziennikarz i ma wielu znajomych dziennikarzy w różnych gazetach.
„Nie będziesz krytykował prawa autorskiego”
Nie twierdzę, że nie istnieją żadne polityczne naciski na dziennikarzy. One są, ale często gdzie indziej niż powszechnie się sądzi. Powiem szczerze, że większości dziennikarzy z dużych wydawnictw zabrania się dosadnego krytykowania praw autorskich. Przecież duże wydawnictwa same zabiegają o to, aby te prawa były jak najostrzejsze, zatem krytykowanie absurdów prawnoautorskich jest traktowane jak „paskudzenie do własnego gniazda”.
Sam przez wiele lat krytykowałem prawo autorskie i absurdy walki z piractwem. Pisałem dla „Dziennika Internautów”, którego udziałowcem był Infor Biznes. Moje „wybryki” najczęściej tolerowano, ale momentem przełomowym były moje teksty o opłatach reprograficznych, które miały objąć tablety i komputery (na szczęście ten pomysł upadł). Wówczas po raz pierwszy usłyszałem, że naszemu udziałowcowi nie podobają się moje teksty. Podobno przedstawiciel pewnej organizacji wydawców sugerował w dość ostrych słowach, że należy zabronić mi pisać takie teksty. Zastrzeżeń nigdy nie przekazano mi na piśmie ani oficjalnie, ale odczułem naciski na to, aby nie krytykować opłat reprograficznych zbyt ostro.
Rozmawiając z innymi dziennikarzami również słyszałem o podobnych naciskach. Mój kolega z dużej ogólnopolskiej gazety zbierał materiały do tekstu o pewnych nadużyciach w działaniach antypirackich. Gdy podpowiedziałem mu co jeszcze powinien sprawdzić usłyszałem: „wiesz Marcin, masz rację ale nam nie wolno za bardzo krytykować walki z piractwem”. Inny kolega po fachu sugerował mi wprost, że jeśli ostro krytykuję prawo autorskie to nie utrzymam się w serwisie prowadzonym przez dużego wydawcę.
Zagrożenie podatkiem od linków
Ograniczenia dziennikarzy w możliwości krytykowania praw autorskich dają o sobie znać teraz. Trwają prace nad reformą prawa autorskiego w UE i jednym z proponowanych rozwiązań jest wprowadzenie tzw. podatku od linków. Tak naprawdę nie chodzi o podatek, ale o nowy rodzaj praw dla wydawców prasy (fachowo określany jak ancillary copyrights). Komisja Europejska chce, aby wyszukiwarki i agregatory miały obowiązek odprowadzania opłat na rzecz wydawców prasy w zamian za to, że w wyszukiwarkach i agregatorach pojawiają się nagłówki i tytuły tekstów.
„Podatek od linków” już wprowadzono w Niemczech i w Hiszpanii. Był to efekt myślenia życzeniowego dużych wydawców, którzy bardzo naiwnie uwierzyli, że wystarczy kilka nowych przepisów aby strumyczek pieniędzy przepłynął od Google do ich kieszeni. Niestety firma Google zdecydowała się zamknąć Google News w Hiszpanii, a to spowodowało spadek odwiedzin na stronach wydawców i oczywiście spadły przychody z reklam. W Niemczech wydawcy sami udostępnili firmie Google darmowe licencje po tym, jak firma ograniczyła widoczność ich treści w wynikach wyszukiwania.
Niektórzy podstarzali politycy nadal wierzą, że „podatek od linków” zadziała pozytywnie jeśli wprowadzimy go w całej Europie. Nie liczą się oni z tym, że może to oznaczać katastrofę podobną do hiszpańskiej, ale w skali całej UE. Problem z „podatkiem od linków jest podwójny”. Po pierwsze nowy rodzaj praw dodatkowo skomplikuje system praw własności intelektualnej, który to system już teraz jest nadmiernie skomplikowany. Po drugie nie ma gwarancji, że „podatek od linków” przyniesie wydawcom nowe przychody. Można powiedzieć, że „podatek od linków” to masa możliwych problemów dla wszystkich w zamian za niepewne korzyści dla jednej grupy podmiotów.
Nie chcą mówić ze względu na wydawnictwa-matki
We wrześniu 2017 roku Parlament Europejski wydał ciekawy raport na temat wzmacniania praw wydawców prasy. W dokumencie zauważono, że „podatek od linków” to wysoce kontrowersyjny pomysł, którego efekty są nieprzewidywalne. W raporcie odnotowano też, że problemy artystów i wydawców często wiążą się ze strukturą rynku i nie da się ich rozwiązać prostą zmianą prawa.
Z niebezpieczeństw doskonale zdają sobie sprawę dziennikarze, którzy pracują w wydawnictwach online. Również wydawcy typowo internetowi przeczuwają niebezpieczeństwo. Problem w tym, że wielu mniejszych wydawców online ma znaczących udziałowców, którzy wydają gazety papierowe. To właśnie Ci najwięksi wydawcy chcą „podatku od linków” i naciskają na swoje mniejsze spółki zależne, aby tego pomysłu w publikacjach nie krytykować.
We wspomnianym raporcie odnotowano, że niektórzy wydawcy nie chcą się wypowiadać na temat prawa, bo mają zdanie inne niż ich „matczyni wydawcy”.
A number of publishers and the Spanish CMO refused to be interviewed, and it is notable that some cited differences of view between the online editions of the quality press and their mother publications as a reason for their reluctance to go on record. This is clearly a highly politicised issue.
Na stronie 33. i dalszych omawianego raportu znajdziecie wypowiedzi tych osób, które anonimowo powiedziały o swoim sprzeciwie wobec „podatku od linków”. Pewna osoba związana z niemieckim wydawcą stwierdziła, że równie dobrze można by wysuszyć morze aby zwalczyć morskie piractwo (byłoby to skuteczne, ale przy okazji ubijemy wszelką działalność na morzu).
Pewien redaktor naczelny stwierdził, że „podatek od linków” byłby równie sensowny co opłaty za cytowanie w czasopismach akademickich. Wpłynie to na cały obieg informacji. Inny redaktor przyznał, że widzi zagrożenie dla dobrze ustalonych w internecie mechanizmów obiegu informacji. Jak widzimy, przedstawiciele wydawców i redakcji nie bali się o tym mówić udzielając anonimowych wywiadów. Gorzej, że nie mogą oni o tym swobodnie pisać, bo osobom wyżej postanowionym mogłoby się to nie spodobać.
Machina nabrała rozpędu
Dlaczego prezesi dużych wydawnictw nie rozumieją tego, co widzą pracujący dla nich dziennikarze? To proste. Oni nie widzą pojedynczych tekstów, które walczą w sieci o uwagę czytelnika. Oni widzą tytuły, statystyki poczytności i raporty finansowe. W sposób charakterystyczny dla podstarzałych ignorantów obliczyli sobie, że oto wystarczy uruchomić nowe źródło przychodu i w raportach finansowych magicznie pojawią się nowe cyferki w nowej kolumnie. Nie rozumieją, że dodanie tych nowych cyferek będzie miało swój koszt.
Możliwe, że do tej pory część wydawców zrozumiała problem i chciałaby się wycofać „z podatku od linków”. Problem w tym, że machina lobbingowo-prawodawcza została już rozpędzona i nie jest łatwo ją zatrzymać. Ideę „podatku od linków” wymyślono w 2012 roku. O wprowadzeniu tej idei do prawa unijnego zaczęto na poważnie mówić w roku 2014. Część polityków zwyczajnie zafiksowała się na tym punkcie i nawet nie dostrzega jak bardzo zmienił się rynek w latach 2012-2017. Tylko po co korygować swoje zamiary adekwatnie do sytuacji, skoro można uparcie dążyć do realizacji niepewnego pomysłu sprzed lat?