Ryszard Petru, polityk Polski 2050 i zarazem szef sejmowej komisji gospodarki, wygadał się PAP w kwestii możliwości wprowadzenia nowej daniny. Byłby to podatek wojenny. W teorii raz albo dwa każdy z nas zapłaciłby taką samą kwotę, którą państwo przeznaczyłoby na zbrojenia. Nie prościej byłoby po prostu nie rozrzucać publicznych pieniędzy na prawo i lewo?
Dopóki Rosja istnieje, dopóty Polska będzie się musiała zbroić na potęgę. Tylko kto za to wszystko zapłaci?
Nie da się ukryć, że Polska ma dwóch jawnie wrogich sąsiadów: Rosję oraz jej satrapię w postaci Białorusi. Z takim sąsiedztwem trzeba naprawdę poważnie myśleć o zbrojeniach na dużą skalę. Pozostaje jednak pewien problem: kto niby miałby za to wszystko zapłacić? Odpowiedź na to pytanie ma dla nas niezawodny Ryszard Petru. Niestety istnieje spora szansa, że ta odpowiedź wam się nie spodoba. W grę wchodzi bowiem nowy podatek wojenny.
Szef sejmowej komisji gospodarki przyznał w rozmowie z Polską Agencją Prasową, że co prawda nie słyszał o pomysłach nowych podatków, ale to właśnie wyjątek. Podobno mówi się o nim cicho. Petru ujął sprawę w następujący sposób:
Gdyby sytuacja się zaostrzała, to przejściowo na rok czy dwa wprowadza się taki jedno- czy dwurazowy podatek, w ramach którego każdy płaci taką samą kwotę, którą przeznacza się na konkretny projekt zbrojeniowy, jak np. tarcza czy lotnictwo.
O jakiej sytuacji mowa? Chyba nie o tej międzynarodowej. Już teraz w polską przestrzeń powietrzną wlatują wrogie drony, rakiety oraz podejrzane balony. Jeszcze za czasów poprzedniego rządu kpiłem sobie, że żeby cokolwiek takiego w Polsce zestrzelić, to chyba trzeba by to było przebrać za dzika i liczyć na myśliwych. Obecnie niewiele się w tej kwestii zmieniło. Poprawiła się jedynie komunikacja ze społeczeństwem. Incydentów ze wtargnięciem takich obiektów w polską przestrzeń powietrzną są komunikowane od razu. Krętactwo, kombinowanie i zamiatanie niewygodnych faktów pod dywan również ograniczono do minimum.
Nie sposób także nie wspomnieć, że w stanie faktycznego konfliktu podatek wojenny byłby posunięciem spóźnionym. Jeśli doszłoby do jakiegoś poważniejszego ataku na Polskę, to trudno myśleć o finansowaniu konkretnych projektów zbrojeniowych na przyszłość. Wydaje się więc, że chodzi o napiętą sytuację budżetową.
Ograniczenie rozpasanego państwowego rozdawnictwo byłoby lepszym pomysłem niż specjalny podatek wojenny
Nie jest żadną tajemniczą, że rząd Mateusza Morawieckiego zostawił budżet w opłakanym stanie. Do tego realizacja programów zbrojeniowych nie przebiega najwyraźniej tak dobrze, jak przebiegać powinna. Ciążą nam także bardzo rozbudowane wydatki socjalne odziedziczone po Zjednoczonej Prawicy. Rząd koalicji KO-PL2050-PSL-Lewica postanowił jednak z przyczyn czysto wyborczych, że nie zrezygnuje z nich, ani nawet ich nie okroi. Racjonalizacja również pozostaje pod znakiem zapytania. Warto też wspomnieć o dość ograniczonej sterowności obecnej większości rządowej.
Czy w tej sytuacji dodatkowy podatek wojskowy może się okazać koniecznością? Niestety istnieje takie ryzyko. Pieniądze na zbrojenia, jak już wspomniałem, gdzieś znaleźć trzeba. Alternatywę dla nowego podatku stanowi zadłużanie się na potęgę. Tutaj Polska ma nieco związane ręce unijną procedurą nadmiernego deficytu. Byłbym jednak ostrożny w ocenie szans na faktyczne przeprowadzenie ogólnonarodowej zrzutki na nowy sprzęt dla wojska. Po raz kolejny na przeszkodzie stoją wybory.
Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że w przyszłym roku odbędą się wybory prezydenckie. To kolejne z „tych, które zdecydują o losie Polski na nadchodzące lata”. Dla obydwu obozów politycznych to niejako być albo nie być. Koalicja może liczyć na przeprowadzenie jakichś poważniejszych reform jedynie, jeśli pozbędzie się z pałacu prezydenckiego nominata PiS. Opozycja z kolei bardzo by nie chciała, by rządzący byli w stanie zlikwidować ich ostatnie bastiony na przykład w sądownictwie. W tej sytuacji podatek wojenny byłby posunięciem szalenie wręcz niepopularnym i trudnym do wyjaśnienia współobywatelom.
Jakby tego było mało, wyborcy doskonale pamiętają premierowi Donaldowi Tuskowi „tymczasowe” podniesienie podatku VAT, które jest z nami już od 2011 r. Nikt rozsądny nie uwierzy w „jedno- czy dwurazowy podatek”. Do tego dochodzi problem w postaci konstrukcji zbliżonej do podatku pogłównego. Każdy płaciłby taką samą kwotę, ale co z tymi, którzy nie posiadają żadnych dochodów?
Wydaje się więc, że politycy już teraz powinni spisać ten pomysł na straty. Zamiast tego rzeczywiście powinni przestać lekką rączką wydawać państwowe pieniądze na prawo i lewo w ramach kolejnych programów „społecznych”. W tym kontekście cieszy, że władza w końcu poszła po rozum do głowy i skasowała Kredyt na start. Żałować będą tylko deweloperzy, fliperzy i banki.