Ministerstwo Finansów tkwi niczym w greckiej tragedii: między wyborczymi obietnicami a budżetową rzeczywistością
Wiemy już, że prezydent Karol Nawrocki zamierza zaproponować pakiet prorodzinnych zmian w podatku dochodowym od osób fizycznych. Najważniejszą spośród nich jest oczywiście z tej daniny rodziców mających więcej niż jedno dziecko, którzy mieszczą się w pierwszym progu podatkowym. Do tego w końcu sprowadza się PIT 0 proc. dla rodzin z dwójką dzieci. Jest jednak coś, z czego skorzystalibyśmy wszyscy. Tak się bowiem składa, że zwolnienie to obowiązywałoby do kwoty 140 tys. zł. Przy okazji bowiem prezydent chciałby podwyższyć drugi próg z obowiązującej obecnie kwoty 120 tys. zł.
Jak się łatwo domyślić, rządzący nie palą się do poparcia prezydenckiej inicjatywy. Z punktu widzenia Ministerstwa Finansów powód jest dość oczywisty. Chodzi o poważny uszczerbek w dochodach budżetu państwa. Jak duży? Portal money.pl jakiś czas temu sugerował, że ostateczny koszt mógłby się zamknąć w okolicach 13 mld zł. Co prawda w marcu resort przekonywał, że całkowite zwolnienie z podatku PIT oznaczałoby 29,1 mld zł mniej w budżecie, ale wówczas nie było mowy o granicy drugiego progu podatkowego.
Otoczenie prezydenta Nawrockiego przekonuje, że środki na ten cel można uzyskać z dalszego uszczelniania luki vatowskiej. Ministerstwo przekonuje z kolei od kilku miesięcy, że już nie bardzo jest co uszczelniać. Rzeczywiście z dostępnych danych wynika, że w 2024 r. zmniejszyła się ona do 6,9 proc. z 13,5 proc. w 2023 r.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
Można się spodziewać, że PIT 0 proc. dla rodziców dwójki dzieci nie zostanie przyjęty w tej kadencji Sejmu. Sytuacja budżetowa rzeczywiście jest nieciekawa. Perspektyw na zwiększenie dochodów państwa za bardzo nie ma. Akcyzę na użytki można podwyższać tylko do pewnego momentu, później wpływy zaczynają spadać. Nie ma też woli okrojenia innych wydatków, na przykład wprowadzenia kryterium w programie Rodzina 800 Plus. Łatwo budować narrację, że nie ma pieniędzy, kiedy rzeczywiście tkwi się po uszy w fiskalnym odpowiedniku greckiej tragedii.
Załóżmy jednak na moment, że na stole byłoby wyłącznie podwyższenie drugiego progu podatkowego do 140 tys. zł. Jest to rozwiązanie, na którym skorzystaliby wszyscy podatnicy niezależnie od liczebności ich potomstwa. Trudno też zarzucić mu jakiś przesadny radykalizm. Mowa w końcu o raptem 20 tys. zł. Problem w tym, że nawet o takim drobnym ustępstwie ze strony rządzących możemy zapomnieć.
Podwyższenie drugiego progu kosztowałoby tyle, co całkowita likwidacja podatku Belki
Dlaczego właściwie rząd Donalda Tuska miałby w ogóle rozważać przejęcie choćby części propozycji prezydenta wywodzącego się z wrogiego obozu politycznego? Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że podwyższenie drugiego progu podatkowego mogłoby stanowić jakąś formę rekompensaty za niedotrzymanie obietnicy podniesienia kwoty wolnej do 60 tys. zł. Pod koniec lipca dowiedzieliśmy się, że nie będzie to możliwe nawet w 2027 r. Całkiem możliwe, że w 2028 r. będzie już rządzić opozycja. W tej sytuacji utrzymanie podatkowego status quo wydaje się co najmniej kiepskim posunięciem.
Na przeszkodzie stoi jednak nieprzejednane Ministerstwo Finansów, które przekonuje, że nie ma pieniędzy i nie bardzo jest skąd je wziąć. To już wiemy. Ile jednak kosztowałoby podwyższenie drugiego progu podatkowego? Są istotne rozbieżności co do szacunków. Otoczenie prezydenta wskazuje na kwotę 5 mld zł. Resort kierowany przez Andrzeja Domańskiego uważa jednak, że w grę wchodzi 10 mld zł.
Przywołany już money.pl wskazuje na tezę, którą podpierają się pomysłodawcy. Założyli, że w Polsce będziemy mieli cały czas wysoki wzrost pensji, co z kolei oznacza, że dochody wielu podatników w dalszym ciągu będą opodatkowane stawką 32 proc. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest to możliwe tylko w świecie statystycznej fikcji. Owszem, z danych GUS wynika, że przeciętne wynagrodzenie wzrosło w pierwszym półroczu o 8,7 proc. względem analogicznego okresu zeszłego roku. Teoretycznie w dwa lata nadrobilibyśmy podwyższenie drugiego progu. Średnia krajowa wbrew nazwie odzwierciedla jednak dochody tej lepiej zarabiającej części pracowników. Wydaje się więc, że bliższe prawdy są szacunki Ministerstwa Finansów.
W tym momencie warto zwrócić uwagę na kwotę 10 mld zł. Tak się składa, że odpowiada ona mniej-więcej kosztowi całkowitej likwidacji podatku od zysków kapitałowych, a więc tzw. podatku Belki. W 2024 r. wpływy do budżetu z tego tytułu wyniosły 10,6 mld zł. Spełnienie obietnicy wprowadzenia kwoty wolnej 100 tys. zł byłoby dużo tańsze. Ministerstwo Finansów twierdzi jednak od dawna, że mowy nie ma. Obecnie proponuje nam co najwyżej Osobiste Konta Inwestycyjne - wadliwy nowy produkt inwestycyjny, który za to będzie kosztować budżet jedynie 250-300 mln zł.
Pieniędzy nie ma i nie będzie: ani na podniesienie kwoty wolnej w podatku PIT, ani na podwyższenie drugiego progu podatkowego, ani nawet na jakiekolwiek sensowne rozwiązanie problemu podatku Belki. O "tymczasowej" stawce 23 proc. VAT chyba nawet nie ma sensu wspominać. Rzeczywiście: bez wyczarowania skądś dodatkowych dochodów trudno byłoby dopiąć budżet. Rządzący powinni jednak pamiętać, że takie podejście już raz doprowadziło ich do utraty władzy. Ich następcy jakoś je wyczarowali. Z konsekwencjami – negatywnymi oraz pozytywnymi – mamy do czynienia do dzisiaj.