Ale wystarczy zajrzeć na Twittera (X), żeby zobaczyć, że pieniądze to nie wszystko, a prawdziwym problemem jest też mentalność części środowiska lekarskiego.
Kilka dni temu dwóch lekarzy postanowiło w mediach społecznościowych podzielić się tym, jak „zabawne” i „męczące” bywają dla nich wizyty pacjentów. Dr Brunet opisał sytuację, gdy przyszedł do niego 20-latek z dokładnie przygotowanymi notatkami, z których przez pół godziny czytał opis swoich dolegliwości „od stóp do głów”. Lekarz stwierdził, że człowiekowi aż chciałoby się pogratulować talentu literackiego. Z tonu wpisu trudno było jednak wyczytać prawdziwy podziw – raczej pobrzmiewała tam ironia i zmęczenie.
Na to zareagował inny lekarz, piszący pod nickiem Przemekonko, który przytoczył sytuację z pacjentką – Ukrainką. Kobieta pokazała mu całą kartkę pytań i zapytała, czy ma gabinet prywatny, bo w przychodni nigdy nie ma czasu na rozmowę. Odpowiedź lekarza? „Nie mam, właśnie dlatego, żeby nie musieć odpowiadać na te listy pytań”.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 20,77%
Na końcu dr Brunet skwitował: „To teraz wyobraź sobie pacjenta za 250 zł z trzema kartkami A4”. Czyli nawet prywatnie – zamiast traktować to jako wyraz troski pacjenta o swoje zdrowie – problemem jest dla niego fakt, że ktoś odważył się przyjść przygotowany i wymaga czasu.
Trudno o lepszy przykład braku empatii i profesjonalizmu
I nie chodzi tu o to, że lekarze mają się uśmiechać i udawać, że każda sytuacja jest dla nich zabawna. Chodzi o to, że na oczach tysięcy internautów lekarze wprost szydzą z pacjentów, którzy są dokładnie tacy, jakich zawsze chcieliśmy: świadomi, wyedukowani, dociekliwi. Przez lata mówiliśmy, że Polacy nie chodzą do lekarzy na czas, że bagatelizują objawy, że nie potrafią opisać problemu. A kiedy wreszcie ktoś przychodzi przygotowany – spisuje objawy, żeby niczego nie pominąć – zostaje publicznie wyśmiany w internecie.
Nie dziwi więc, że komentarze pod tymi wpisami są w większości krytyczne. Internauci piszą, że takie podejście zniechęca do wizyt, że lekarze powinni cieszyć się z tego, że pacjent nie przychodzi „na pałę” i nie oczekuje cudownej diagnozy w trzy minuty, tylko próbuje pomóc, porządkując fakty. Wielu ludzi podkreśla, że to właśnie brak wysłuchania i pośpiech w gabinecie prowadzą do błędnych diagnoz i lat zaniedbań zdrowotnych.
Oczywiście – można zrozumieć stronę lekarzy. System ochrony zdrowia jest niewydolny, a na wizytę w ramach NFZ przewidziane są często 3-5 minut. Lekarze są przeciążeni, przemęczeni i sfrustrowani, a długie listy objawów bywają rzeczywiście trudne do przerobienia w tak krótkim czasie. Tyle że winny jest tu system, a nie pacjent. Obśmiewanie pacjentów za to, że próbują walczyć o swoje zdrowie, to wylewanie żółci na najsłabszych – i dokładnie to rozsierdziło internautów.
Bo kiedy lekarz pisze wprost, że nie chce mieć gabinetu prywatnego „żeby nie musieć odpowiadać na te listy pytań”, to sam odbiera sobie moralne prawo, by później mówić o misji, o powołaniu, o potrzebie zwiększania nakładów na ochronę zdrowia. To brzmi jak deklaracja, że wybrał ten zawód nie z chęci pomocy ludziom, ale wyłącznie dla pieniędzy i wygody.
Ten incydent dobrze pokazuje, że zwiększenie finansowania ochrony zdrowia jest konieczne, ale niewystarczające
Potrzebujemy również zmiany w podejściu do pacjenta – więcej empatii, lepszej komunikacji, zrozumienia, że pacjent nie jest wrogiem lekarza, tylko partnerem w procesie leczenia. Takie wpisy niszczą zaufanie, które i tak jest w Polsce bardzo kruche. A przecież bez zaufania nie będzie skutecznej profilaktyki, nie będzie wczesnych diagnoz i nie będzie zdrowego społeczeństwa.
I jeszcze jedno – lekarze są jedną z najlepiej opłacanych grup zawodowych w Polsce. Nie mówimy tu o głodowych pensjach – wielu z nich pracuje na kilku etatach, w kilku placówkach, prowadzi prywatne gabinety. Pacjent, który płaci 250 zł za wizytę, ma prawo oczekiwać nie tylko diagnozy, ale też wysłuchania i odpowiedzi na pytania. Jeśli lekarz uważa to za problem, może wybrał niewłaściwy zawód.