Jeżeli wesela stanowią źródło nowych zachorowań, to co możemy powiedzieć o przepełnionej polskiej szkole?

Państwo Zdrowie Dołącz do dyskusji (43)
Jeżeli wesela stanowią źródło nowych zachorowań, to co możemy powiedzieć o przepełnionej polskiej szkole?

Do kalendarzowej jesieni przeszło miesiąc a już epidemia koronawirusa w Polsce daje się nam we znaki. Tymczasem przygotowania do drugiej fali w naszym kraju pozostawiają wiele do życzenia. Chyba nic tak nie obrazuje życzeniowego myślenia rządzących i pozorowania faktycznych działań jak wytyczne MEN dla uczniów.

Przygotowania do drugiej fali koronawirusa sprawiają wrażenie działań pozorowanych

Można powiedzieć, że druga fala koronawirusa dotarła do Polski. Nie chodzi bynajmniej o prawdziwą falę, która przetoczyłaby się przez cały świat z Chin. To po prostu nasze rodzime zakażenia wymknęły się trochę spod kontroli. Rządzącym udało się jakoś przygotować służbę zdrowia. Niestety, wyborcze znoszenie restrykcji zaczyna wychodzić nam bokiem. Upór w trzymaniu się tej zmiany kursu może tylko pogorszyć sprawę.

Ministerstwo Edukacji Narodowej postanowiło, że od września uczniowie wrócą do szkół. Z tej okazji przygotowało nawet specjalne 10 zasad dla ucznia, których przestrzeganie miałoby zapobiegać zakażeniu koronawirusem. Nic dziwnego, w końcu problem epidemii realnie dotyczy tylko „czerwonych” i „żółtych” stref, prawda?

Problem w tym, że przygotowania do drugiej fali epidemii sprawiają wrażenie raczej pozorowanych działań, niż faktycznych prób zduszenia choroby w zarodku. W najlepszym wypadku rządzący myślą o koronawirusie w bardzo życzeniowy sposób. Właśnie forsowanie powrotu uczniów do szkół znakomicie obrazuje wszystkie niedomagania takiego podejścia.

Jeżeli wesela stanowią źródło nowych zachorowań, to co możemy powiedzieć o przepełnionej polskiej szkole?

Utarło się, że winnym skokowego wzrostu zachorowań w Polsce są wesela. Nie bez racji. Często rodziny państwa młodych zjeżdżają się w końcu z całej Polski, by świętować zawarcie małżeństwa. Są rozmowy przy stole, tańca. Na koniec goście rozjeżdżają się po domach, idą do pracy i jeśli ktoś się zaraził, to roznosi chorobę dalej. Koronawirus i wesele w świadomości społecznej są już ze sobą powiązane. Stąd rządzący wymyślili groteskowy pomysł rejestracji i urzędowej kontroli liczby gości.

Ktoś złośliwy mógłby wytknąć premierowi Mateuszowi Morawieckiemu wciskanie przed wyborami prezydenckimi kitu seniorom, że koronawirus nagle przestał być groźny. Być może jest to czynnik, nad którym warto byłoby się pochylić. W końcu czy rządzący mogą teraz przyznać się do kłamstwa w żywe oczy i wziąć się na poważnie za walkę z epidemią?

W każdym razie, skoro uważamy, że wesele, impreza komunijna, wiec wyborczy, czy pójście do urny są problemem, to jak spojrzeć na polską szkołę po ostatniej reformie edukacji? Warto przypomnieć, że podstawówki powiększyły się o dwa dodatkowe roczniki. Szkoły średnie muszą zagospodarować nie tylko jedną klasę odziedziczoną po gimnazjach, ale też pierwszy rzut sześciolatków włączonych w tryby systemu oświaty.

Sytuację w szkołach można określić jednym słowem: tłoczno. W takich warunkach bardzo łatwo o rozprzestrzenianie choroby pomiędzy uczniami. Sytuację utrudnia nie tylko fizyczny brak miejsca, ale też to, że młodzież rządzi się swoimi prawami. Niekoniecznie stosuje się do rozmaitych szkolnych reguł.

„10 zasad ucznia” MEN może nie wytrzymać zderzenia z rodzicami, pedagogami i przede wszystkim samymi uczniami

Przygotowania do drugiej fali koronawirusa w szkołach nie poprawiają same zalecenia MEN. Co w nich znajdziemy? Dziesięć prostych rad. Już pierwsze z nich stanowi poważny mankament polskiego systemu edukacji. „Masz gorączkę, kaszel lub inne objawy choroby, zostań w domu”? Najpierw rodzice musieliby się na to zgodzić.

Niestety, w Polsce pokutuje mentalność, która nakazuje nie tylko dorosłym chodzić do pracy z 40 stopniami gorączki. Podobnego zachowania często wymagamy od swoich dzieci. Jakby tego było mało, szkoły coraz częściej oczekują czegoś więcej, niż tylko prośby ze strony rodzica o usprawiedliwienie nieobecności. Niektórzy pedagodzy potrafią nawet kwestionować, czy wręcz ignorować, zwolnienia wystawione przez lekarza.

Pozostałe zalecenia są podobne do tych, jakie dotyczą wszystkich obywateli: myć ręce, nie używać cudzych przedmiotów, zwracać uwagę na symptomy choroby. W szkolnych realiach może być to trudne. Zwłaszcza, jeśli uwzględni się naturalne interakcje pomiędzy uczniami na każdej przerwie. Ktoś naprawdę liczy, że skoro dorośli nie potrafią założyć maseczki do sklepu, to dzieci będą trzymać od siebie dystans na każdej przerwie?

Dopiero gdy do zakażenia dojdzie, dyrektor szkoły będzie mógł przejść na system mieszany albo nauczanie zdalne. Pod warunkiem oczywiście, że uprzednio uzyska zgodę gminy oraz  Państwowego Powiatowego Inspektora Sanitarnego. Miejmy nadzieję, że takie decyzje będą zapadać dostatecznie szybko, zanim wirus w danej szkole wymknie się spod kontroli. W przeciwnym wypadku rok szkolny 2020 może się okazać jednym, wielkim koronaparty.

Oderwane od rzeczywistości przygotowania do drugiej fali koronawirusa mogą nas kosztować kolejny lockdown gospodarki

Przygotowania do drugiej fali koronawirusa nie mogą opierać się o mrzonki. Można zrozumieć, że rządzący starają się uniknąć za wszelką cenę kolejnego lockdownu gospodarki. To bardzo słuszne założenie. Tłumaczy w jakimś stopniu, dlaczego nikt po wyborach nie zakazał ponownie na przykład organizacji wesel. Branża weselna mogłaby się po takim posunięciu nie pozbierać, tego mimo wszystko byśmy nie chcieli.

Warto jednak zauważyć, że istnieje sporo ryzykownych aktywności, które nie mają nic wspólnego z gospodarką. Oświata oparta o zdalne nauczanie jakoś funkcjonowała pod koniec poprzedniego roku szkolnego. Być może w sposób daleki od ideału. Wciąż jednak jest to lepsze rozwiązanie, niż przyzwolenie na ogromne ryzyko roznoszenia koronawirusa na stosunkowo dużym obszarze.

Młodzież nie jest zbytnio narażona na śmierć w wyniku COVID-19. Co nie znaczy, że nie jest w stanie roznosić koronawirusa wśród domowników – rodziców, babć, dziadków. O co więc chodzi? Zapewne o stworzenie iluzji normalności. Stąd też pomysł „czerwonych, żółtych i zielonych” stref, oraz pobłażliwość dla zwykłych obywateli lekceważących te pozostałe w mocy zalecenia.

Jeśli ktoś ma ponieść koszty podtrzymania tej iluzji, to przedsiębiorcy, którzy nie pilnują swoich klientów. Czy chociażby dyrektorzy szkół i nauczyciele, na których spadnie egzekwowanie 10 zasad MEN pośród uczniów. Być może to mniej pracy, niż ze zdalnym nauczaniem. Jednak z punktu widzenia całego społeczeństwa iluzja normalności nie jest warta ryzyka. Jeśli bowiem sytuacja się drastycznie pogorszy, to drugi lockdown może się okazać koniecznością.