Kto wygra wybory samorządowe – tego oczywiście nie wiemy. Możemy jednak założyć jedno – frekwencja nie będzie za wysoka. Nigdy nie jest. Może by tak więc wprowadzić przymusowe głosowanie? To wcale nie jest taki egzotyczny pomysł. Pojawia się w całkiem cywilizowanych krajach, jak Belgia, Grecja czy Australia. W krainie kangurów zresztą regularnie wymierza się mandaty za niewypełnianie tego obywatelskiego obowiązku.
Wróćmy na chwilę do pamiętnych wyborów z 2015, gdy prawica pod wodzą PiS rozbiła polityczny bank. Emocje były wtedy rozgrzane do czerwoności. Jedni chcieli odsunąć od władzy „zdrajców”, którzy wraz z Putinem dokonali zamachu, wmieszanych dodatkowo w zbrodnicze jedzenie ośmiorniczek, a drudzy obawiali się rozmontowywania demokracji (jakoś bardzo się zresztą nie pomylili). Jednym słowem – emocje były gigantyczne. Ile osób poszło wtedy do urn? Cóż, niewiele ponad 50 procent. Co i tak było uznawane za spory sukces.
Oznacza to tyle, że połowa Polaków nie decyduje o najważniejszych sprawach. Argumenty są oczywiście różne, aby nie pójść do urn. A to nie ma na kogo głosować, a to wszyscy kradną, a to polityka to jedno wielkie bagno. Wszyscy znamy te teksty. Ale co to za demokracja, w której nie uczestniczy połowa wyborców?
A może by tak wprowadzić przymusowe głosowanie?
Wbrew pozorom, nie jest to wcale takie egzotyczne rozwiązanie. Obowiązuje w kilku europejskich krajach. Na przykład w Grecji czy Bułgarii, choć tam za ominięcie przymusowego głosowania żadne kary akurat nie grożą. Co innego w takiej Australii. Tam głosowanie jest obowiązkowe, a ci którzy się uchylają, narażają się na kary. W 2010 roku odbyły się tam na przykład wybory stanowe w Tasmanii. 6 tysięcy mieszkańców stanu jednak do urn nie przyszło i dostało nakaz zapłaty 26 dolarów. Szacuje się, że kary zapłaciły 2 tysiące osób.
Wybory są obowiązkowe też na przykład w Belgii, Brazylii, Argentynie, Peru, Liechtensteinie, Korei Północnej natomiast w Luksemburgu głosować musi każdy, kto ma od 18 do 75 lat, chyba że żyje za granicą. Czasem do głosowania zmuszą też władze regionalne, tak jest na przykład w jednym ze szwajcarskich kantonów. Łącznie szacuje się, że przymusowe głosowanie obowiązuje w 26 krajach.
Trudno więc nazwać to rozwiązanie popularnym, ale na pewno nie jest to jakaś egzotyka. Ale czy ma to sens – i to w kraju takim, jak Polska?
Przymusowe głosowanie. Czy to może zadziałać?
Na początku trzeba by odpowiedzieć, czy głosowanie to prawo czy obowiązek. Argumentów zarówno za jedną, jak i za drugą tezą jest multum, poza tym to jednak trochę akademicka dyskusja. Na pewno warto jednak zauważyć, że świat obecnie wariuje – i że dzieje się to w dużej mierze przy apatii wyborców. Głosowanie w sprawie Brexitu, dramatycznie istotne i dla Wysp, i dla Europy, przyciągnęło zaledwie 72 proc. uprawnionych. W wyborach prezydenckich w USA natomiast było jeszcze gorzej – zagłosowało 58 proc. W obu przypadkach brakowało naprawdę niewiele, by rezultat był inny.
Skoro więc świat staje przed naprawdę dramatycznymi wyborami, to może zmuszenie wszystkich, by chociaż się wypowiedzieli na ten temat, nie jest rozwiązaniem złym?
No dobrze, powrót na polskie podwórko. Obecna władza dokonuje również drastycznych zmian ustrojowych, na każdym kroku podkreślając „wolę ludu”. Ale nawet uznając zasadę „zwycięzca bierze wszystko” i zakładając, że ci, którzy głosowali inaczej się nie liczą, to i tak jest to co najwyżej wola połowy ludu. Może więc nawet dla mocniejszej legitymizacji władzy wprowadzić przymusowe głosowanie?
W teorii wygląda to nawet zachęcająco. W praktyce – już mniej. Po prostu, partia obecnie rządząca ma dość wierny elektorat, który zwykle karnie chodzi na wybory. Co innego elektorat liberalny. Ten zawsze dzieli włosa na czworo, narzeka na opozycję, a jak przychodzą wybory, to akurat ma ochotę gdzieś wyskoczyć na weekend. W polskiej rzeczywistości więc przymusowe głosowanie mogło by się opłacić opozycji. Jak ta dojdzie do władzy, to można będzie na serio porozmawiać o tym pomyśle – czyli chyba nieprędko.