Mało wam było inflacji? Reforma systemu handlu emisjami to dużo więcej problemów niż koniec tanich lotów

Energetyka Środowisko Transport Dołącz do dyskusji
Mało wam było inflacji? Reforma systemu handlu emisjami to dużo więcej problemów niż koniec tanich lotów

Reforma systemu handlu emisjami została przyjęta przez Parlament Europejski. Wspominaliśmy już o niej na łamach Bezprawnika w kontekście lotnictwa. Zmiany obejmą jednak dużo więcej gałęzi transportu i przemysłu. Cechą wspólną propozycji jest to, że będzie jeszcze drożej, niż jest teraz. Przynajmniej europarlamentarzyści pomyśleli o przeciwdziałaniu wyprowadzaniu przemysłu poza Europę.

Reforma systemu handlu emisjami to część składowa programu Fit for 55

Ktoś mógłby pomyśleć, że jestem jednym z tych osobników, którzy kwestionują sens jakiejkolwiek walki z ociepleniem klimatu, lub nawet samo istnienie tego zjawiska. W żadnym wypadku tak nie jest. Problem w tym, że wspomniana walka nie powinna sprowadzać się do przerzucania coraz większych kosztów na zwykłych obywateli Unii Europejskiej. Nie powinna również podkopywać fundamentów europejskiej gospodarki w realiach coraz ostrzejszej globalnej konkurencji. Co więcej, jestem zdania, że sam środek kryzysu inflacyjno-wojenno-energetycznego to naprawdę kiepski moment na klimatyczny radykalizm.

Dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że przyjęta właśnie przez Parlament Europejski reforma systemu handlu emisjami stanowi kwintesencję tego, co mi się w unijnej polityce klimatycznej nie podoba. Nasi czytelnicy mogli się niedawno dowiedzieć, że szykuje się koniec tanich lotów w Europie. Powodem jest właśnie zaostrzenie zasad handlu emisjami dotyczących lotnictwa. To jednak jedynie jedna z części składowej całego pakietu zmian, które obejmą także inne gałęzie przemysłu oraz transportu. Ten czeka teraz na akceptację ze strony Rady, czyli rządów państw członkowskich.

Reforma systemu handlu emisjami zakłada między innymi rozłożoną na kilka lat rezygnację z przyznawania bezpłatnych uprawnień już od 2026 r. Europarlamentarzyści zdecydowali także o włączeniu do niego transportu morskiego. Nowy system ETS II obejmie paliwa wykorzystywane w transporcie drogowym oraz służące do ogrzewania budynków. Opłaty od emisji gazów cieplarnianych zaczną być pobierane już od 2027 r., lub od 2028 r. jeśli ceny energii byłyby wyjątkowo wysokie.

Po co to wszystko? Reforma systemu handlu emisjami to części składowe pakietu Fit for 55. Komunikat prasowy Parlamentu Europejskiego precyzuje, jak w ten plan wpisują się przyjęte właśnie zmiany.

Reforma ta przewiduje wyższy poziom ambicji w systemie ETS. Sektory już objęte systemem mają do 2030 roku obniżyć poziom emisji gazów cieplarnianych o 62% w porównaniu z poziomem w roku 2005

Po to Unia wprowadziła system ETS, by emitowanie gazów cieplarnianych było drogie

Konsekwencje reformy dla obywateli Unii Europejskiej są bardzo łatwe do przewidzenia. Będzie drożej, bo podstawowym założeniem systemu ETS jest właśnie to, by emisje gazów cieplarnianych były kosztowne. Przydzielanie bezpłatnych emisji niejako mitygowało koszt gospodarczy i społeczny unijnej polityki klimatycznej. W ciągu najbliższych kilku lat będziemy mogli zapomnieć o jakichkolwiek ulgach.

Dodatkowe obciążenia dla transportu mogą wpłynąć na dalszy wzrost cen właściwie wszystkich towarów w Europie. Transport morski według szacunków Europejskiej Agencji Środowiska odpowiada za nawet 13,5  proc. emisji gazów cieplarnianych w całej szeroko rozumianej branży transportowej. Równocześnie mowa o najwydajniejszej metodzie transportu towarów między kontynentami. Dążenie do szybkiego zmniejszenia emisji poprzez windowanie kosztów dla branży skończyć się może tylko w jeden sposób: wzrostem cen.

Podobnie jak w przypadku lotnictwa, także w tym przypadku trudno byłoby się spodziewać szybkiego przestawienia się przewoźników na bardziej ekologiczne rozwiązania. Można próbować stosować przyjaźniejsze dla środowiska paliwa niż obecnie stosowane. Teoretycznie reforma do tego właśnie ma zachęcać. Nikt się chyba jednak nie spodziewa, że armatorzy będą w stanie szybko zmodernizować albo wymienić posiadane już tankowce, kontenerowce i gazowce.

Z polskiej perspektywy szczególnie niepokojąco brzmią zapowiedzi zaostrzenia polityki klimatycznej wobec paliw wykorzystywanych do ogrzewania gospodarstw domowych. Rosnąca popularność odnawialnych źródeł energii nie zmienia tego, że wciąż kluczowymi paliwami grzewczymi w Polsce są węgiel oraz gaz ziemny. Bez rządowej interwencji na obydwu rynkach rynkowe ceny zrobiłyby z Polakami to, co robiły przez ostatnie dwa lata z piekarzami, cukierniami i innymi firmami wykończonymi przez ceny paliw energetycznych.

Już teraz system ETS jest wskazywany przez nasze władze jako jedno z głównych źródeł drożyzny. Wtedy nie była to do końca prawda. Szybko okazało się, że większym problemem stanowi pazerność krajowych molochów energetycznych. Tym razem może być inaczej.

Reforma systemu handlu emisjami zagraża bezpośrednio także gospodarstwom domowym

W przypadki transportu drogowego trudno byłoby napisać cokolwiek nowego. Unia Europejska już wcześniej zdecydowała o zakazie sprzedaży nowych samochodów z silnikiem spalinowym do 2035 r. Reforma systemu handlu emisjami sprawi najprawdopodobniej, że eksploatacja już posiadanych aut będzie systematycznie drożeć.

Teoretycznie cała operacja ma sprawić, że Europejczycy przesiądą się do samochodów elektrycznych tak szybko, jak to możliwe. Swoje domy będą ogrzewać pompami ciepła wspieranymi przez fotowoltaikę. Przewoźnicy lotniczy, morscy i drogowi przestawią swoje floty na ekologiczne rozwiązania. Tym samym rzeczywiście do 2030 r. Unia Europejska zmniejszy swoje emisje o 55 proc., do 2050 r. coraz więcej branż osiągnie neutralność klimatyczną. To jednak w dużej mierze myślenie życzeniowe.

Nowe samochody elektryczne są obecnie za drogie, przynajmniej patrząc z perspektywy mieszkańców wschodniej części Unii Europejskiej. Transformacja energetyczna gospodarstw domowych oraz działalności wszelkiej maści przewoźników rozbija się o ten sam problem. Nowe rozwiązania trzeba z czegoś sfinansować. W okresie gospodarczej hossy byłoby to duże wyzwanie, z którym Europa może i by sobie jakoś poradziła.

Teraz jednak jesteśmy w trakcie globalnego kryzysu inflacyjnego, do którego dokłada się kilka osobnych kryzysów. Branża lotnicza ledwo stanęła na nogi po epidemii covid-19. Gospodarstwa domowe w Europie systematycznie biednieją. Przewoźnicy już teraz podnoszą ceny swoich usług niemalże co miesiąc. Tuż za wschodnią granicą Unii Europejskiej toczy się krwawa wojna, która również stanowi poważne obciążenie dla Wspólnoty.

Jakby tego było mało, antyatomowa histeria w kilku państwach zachodnich sprawiła, że emisje gazów cieplarnianych rosną, zamiast maleć. Takie Niemcy po wyłączeniu swoich ostatnich reaktorów jądrowych zaczęły się chyba ścigać pod tym względem z Polską. To spore osiągnięcie, bo my w międzyczasie dalej ścigamy się z przemysłowymi obszarami Indii i Pakistanu.

Nie dość, że za unijne ambicje klimatyczne będziemy płacić na co dzień, to jeszcze się na nie złożymy w naszych podatkach

Sens radykalnej polityki klimatycznej Unii Europejskiej jest tym bardziej wątpliwy, że nie wpływa jakoś bardzo na postawę reszty świata. Trzeba tutaj przyznać, że europarlamentarzyści są przynajmniej świadomi istnienia tego problemu. Są jednak przekonani, że reforma systemu handlu emisjami zachęci inne państwa do podwyższenia ambicji klimatycznych. Tutaj przechodzimy do jedynego chyba jednoznacznie pozytywnego aspektu zmian. Mowa o mechanizmie dostosowywania cen na granicach z uwzględnieniem CO2, w skrócie CBAM.

W największym skrócie: chodzi o to, że importerzy określonych towarów będą musieli zapłacić różnicę pomiędzy opłatą emisyjną w kraju produkcji a ceną uprawnień do emisji w unijnym ETS. Katalog towarów objętych systemem jest dość szeroki. Znajdziemy wśród nich żelazo, stal, cement, aluminium, nawozy, elektryczność i wodór. W niektórych przypadkach obejmie również emisje pośrednie.

Czy CBAM skłoni w jakimś stopniu największych światowych emitentów do zmiany swojego podejścia do tematu? Mało prawdopodobne. Unia Europejska nie od dzisiaj przecenia swoje zdolności oddziaływania w świecie, w którym pierwsze skrzypce grają Stany Zjednoczone z Chinami, a Europa została na własne życzenie zepchnięta gdzieś do drugiej albo i trzeciej ligi rozgrywających.

System CBAM ma jednak tę zaletę, że drastycznie zmniejsza opłacalność przenoszenia produkcji z Europy do państw, w których tak surowe przepisy klimatyczne nie obowiązują. Jeżeli nie widać różnicy, to po co  męczyć się z kaprysami rozmaitych dyktatorów?

Bruksela zdaje sobie sprawę także z tego, że zamierza właśnie przerzucić koszty swojego radykalizmu klimatycznego na obywateli Unii. Wymyśliła więc Społeczny Fundusz Klimatyczny, który ma zostać utworzony w 2026 r. Ze zgromadzonych na nim pieniędzy mają korzystać gospodarstwa domowe w trudnej sytuacji, mikroprzedsiębiorstwa i użytkownicy transportu, których szczególnie dotyka ubóstwo energetyczne i transportowe. 75 proc. zgromadzonej na nim kwoty ma pochodzić z wpływów z aukcji uprawnień do emisji.  Brzmi dobrze? Resztę dołożą państwa członkowskie, czytaj: podatnicy. Społeczny Fundusz Klimatyczny ma być wart 86,7 mld euro.