Nawet dobrowolna sprzedaż krwi i narządów byłaby dosłownie śmiertelnym zagrożeniem nadużyciami

Państwo Społeczeństwo Zdrowie Dołącz do dyskusji
Nawet dobrowolna sprzedaż krwi i narządów byłaby dosłownie śmiertelnym zagrożeniem nadużyciami

Krwiodawstwo w Polsce opiera się na zasadzie nieodpłatności. Stąd bierze się element „honorowości” w przypadku honorowych krwiodawców. Podobnie jest w przypadku transplantologii. Co jednak jeślibyśmy dopuścili sprzedaż krwi i narządów od chętnych dawców? Najprawdopodobniej obudzilibyśmy się w jakiejś wyjątkowo paskudnej dystopii.

Legalna sprzedaż krwi to prosta droga do usankcjonowania handlu wszelkiego rodzaju narządami

W połowie grudnia doszło do tego, że eksperci musieli dementować pogłoski, jakoby w Polsce brakowało krwi, bo oddajemy ją Ukraińcom. Szkoda marnować czas na kolejny spin wciskany szczególnie naiwnym Polakom przez żartownisiów z GRU albo FSB. Pozostaje jednak kwestia tego, że krwiodawstwo w Polsce z pewnością chętnie przyjęłoby większą ilość dawców. Co jakiś czas zdarza się w końcu, że stany magazynowe odbiegają w jakimś województwie od ideału. W internecie można znaleźć dość proste rozwiązanie problemu: możemy przecież pozwolić na sprzedaż krwi.

Siłą rzeczy krwiodawstwo jest w Polsce nieodpłatne. Z pewnością każdy z nas zna pojęcie honorowego dawcy. „Honor” w tym przypadku nie wziął się przecież z jakichś archaicznych koncepcji rycerskości, tylko właśnie z braku zapłaty za poświęcenie. Trzeba przy tym przyznać, że nie jest to do końca prawdą. Osoby oddające krwi mogą liczyć na pewne korzyści.

Dwa dodatkowe dni wolnego na oddanie krwi stanowi zaskakująco wymierną korzyść, podobnie jak ulga podatkowa dla krwiodawców. W tym drugim przypadku możemy nawet poznać konkretną wartość przypisaną litrowi krwi. Na przykład osoby oddające krew rzadkiej grupy mogą potencjalnie odliczyć od podatku 130 zł.

Często możemy spotkać się z tezą, że gdyby po pozwolić na sprzedaż krwi, a więc w pełni dobrowolne oddawanie jej za pieniądze, to praktycznie zawsze mielibyśmy w pełni zaspokojone zapotrzebowanie. Z czysto technicznego punktu widzenia nie byłoby nawet trudno wprowadzić odpowiednie rozwiązania. Przepisy o przywołanej wyżej uldze już oferują nam stawki, które moglibyśmy oferować. Pozostaje przypisać właściwe kwoty brakującym grupom krwi.

Skoro zaś dopuścimy sprzedaż krwi, to czemu nie innych zastępowalnych elementów ludzkiego ciała? Zamiast organizować kampanie zachęcające do oddawania szpiku, moglibyśmy po prostu za niego płacić. Krok dalej mamy sprzedaż innych narządów. Człowiek jest w stanie przeżyć bez kawałka wątroby, z jedną nerką, czy nawet z jednym płucem. Jeżeli komuś taka śmiała teza wydała się dość upiorna, to taka osoba ma oczywiście rację. Ryzyko oraz potencjalne szkody byłyby drastycznie większe niż potencjalne korzyści.

Świat, w którym biedni i zdesperowani byliby żywymi częściami zamiennymi dla bogatych, byłby wręcz upiorny

Nie da się ukryć, że dobrowolna sprzedaż narządów na czarnym rynku to coś, na co decydują się przede wszystkim desperaci. Każdy poczytalny człowiek wolałby mieć dwie nerki niż jedną. Równocześnie na zakup ludzkich organów mogą sobie pozwolić osoby nieproporcjonalnie bogate. Ceny zaczynają się najczęściej od kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Desperacja to jednak potężna motywacja, dla obydwu stron transakcji.

Jak się łatwo domyślić, zalegalizowanie handlu organami w choćby ograniczonym stopniu sprawiłoby, że biedni służyliby za żywe rezerwuary „części zamiennych” dla bogatych. Takie przypadki zdarzają się przecież już dzisiaj w państwach, dla których prawa człowieka stanowią obcą koncepcję i zachodnie fanaberie. Nawet sprzedaż krwi generuje dokładnie te same dylematy etyczne, choć z nieznacznie mniejszą intensywnością.

Problemy nie kończą się na samym usankcjonowaniu klasowej niesprawiedliwości oraz medycznego wyzysku. Gdzie są w końcu duże pieniądze, tam szybko pojawiają się osoby chętne wykorzystać dane zjawisko dla własnych korzyści. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że szybko doczekalibyśmy się jakiejś giełdy narządów, choć to także realna możliwość. Tym samym niewiele brakuje, by tym „perspektywicznym” rynkiem zainteresowali się spekulanci. Ich obecność windowałaby ceny w dół. Teoretycznie alternatywę stanowiłyby jakieś ceny urzędowe, ale to z kolei tworzy zupełnie osoby pakiet problemów.

Przede wszystkim mam na myśli to, że nielegalny handel organami to domena wyjątkowo bezwzględnych przestępców. Ci nie znikną sami z siebie. Z pewnością świetnie odnaleźliby się gdzieś w szarej strefie. Ich wpływ sprawiłby zaś, że „dobrowolność” dawców w niektórych przypadkach mogłaby być czysto teoretyczna. W końcu przywoływana już desperacja potencjalnego biorcy albo jego rodziny sprzyja ignorowaniu tego, w jaki sposób dany narząd został pozyskany.

Legalna sprzedaż krwi sama w sobie może się wydać niewinnym pomysłem na usprawnienie istniejącego systemu. Tak naprawdę jednak stanowi przesunięcie granicy, której pod żadnym pozorem nie powinno się przesuwać. W przeciwnym wypadku ryzykujemy szybką drogę do patologii o skali, którą trudno sobie nawet wyobrazić. O wiele lepiej zrobimy, jeśli zostaniemy przy dniach wolnych i czekoladzie.