Szkoły wyższe od dawna mają wytyczne, że jak najwięcej zajęć powinni prowadzić praktycy
Sprowadza się to np. do tego, że część ćwiczeń na fizjoterapii muszą prowadzić zawodowi fizjoterapeuci, a na mechanice i budowie maszyn inżynierzy pracujący w przemyśle.
Brzmi to w pełni zasadnie. Tylko że wśród wykładowców często nie ma takich osób lub jest ich za mało, bo dominują wśród nich teoretycy. Uczelnie poszukują więc ich np. w gronie swoich absolwentów i proponują im pracę.
W przypadku publicznych szkół wyższych procedura konkursowa w takiej sytuacji jest zbędna. Standardowo specjalistom-praktykom oferuje się umowę zlecenie. Nie wymaga ona publikowania oferty pracy w Biuletynie Informacji Publicznej.
Szkoły wyższe płacą tylko za niektóre obowiązki
Oferowane stawki nominalnie są często równe najmniejszemu wynagrodzeniu godzinowemu (lub nieco większe), lecz efektywnie przeważnie okazują się śmieszne.
Dla przykładu tłumacz może otrzymać propozycję poprowadzenia zajęć w uczelni za stawkę godzinową równą płacy minimalnej (obecnie 30,50 zł brutto/h).
Z umowy często wynika, że w ramach tej kwoty musi on zrealizować szereg innych działań. Wśród nich znajduje się np. przygotowanie do zajęć, odpisywanie na maile studentów, dostępność dla nich na dyżurze raz w tygodniu, organizacja egzaminów czy sporządzenie obszernej dokumentacji.
Jak łatwo zauważyć, nakład pracy na jedną godzinę wycenioną na 30,50 zł brutto może wynosić np. 5 h. Jeśli dochodzi do takiej sytuacji, uczelnia łamie prawo, gdyż rzeczywista stawka godzinowa dla zleceniobiorcy to wtedy zaledwie 6,10 zł brutto.
Szkoła wyższa ma obowiązek ewidencjonować faktyczny czas pracy takich osób i zapewnić, że łączna kwota wynagrodzenia podzielona przez zrealizowane godziny nie jest niższa od minimalnej stawki godzinowej.
Jednak uczelnie zazwyczaj odmawiają opłacenia czasu przeznaczonego na wszystkie dodatkowe obowiązki, przyjmując, że są one darmowe lub wliczone w godzinę dydaktyczną.
Dlaczego ludzie zgadzają się na pracę na takich warunkach?
Ofertom zatrudnienia za absurdalnie niskie stawki czasami towarzyszy obietnica umowy etatowej w przyszłości, na znacznie lepszych zasadach. W praktyce rzadko ma to jednak pokrycie w rzeczywistości.
Wielu specjalistów traktuje też pracę w przedstawionej formie jako inwestycję będącą de facto zajęciem po godzinach dla wpisu w CV.
Zgoda na takie warunki to niestety subsydiowanie uczelni. Dodajmy, że publiczne szkoły wyższe posiadają środki na zatrudnianie wykładowców bez obchodzenia prawa.
Rażąco nisko płatna praca specjalistów to dla nich sposób na oszczędności i akumulację kapitału. Dopóki uczelnie będą stosować takie praktyki, dopóty będą tracić dostęp do najlepszych kadr.