Usunięcie Grupy Wyszehradzkiej z Facebooka
Jak informował na swoim profilu na Facebooku europoseł Patryk Jaki, oficjalny profil Grupy Wyszehradzkiej został usunięty z Facebooka. Grupa Wyszehradzka jak wiadomo - jest zrzeszeniem czterech państw: Polski, Czech, Słowacji i Węgier.
Profil - na co wskazują doniesienia przedstawione z kolei na twitterowym profilu zrzeszenia - został już przywrócony, tuż po interwencji. Czy sytuacja jest kolejnym przykładem ideologicznie nacechowanego ograniczania wolności słowa w internecie, co sugeruje Patryk Jaki?
Wydaje się, że w żadnym wypadku. Niemniej samo zdarzenie jest w pewien sposób kontrowersyjne. Sam fakt, że może ono budzić takie skojarzenia dowodzi, iż z wolnością słowa w internecie jest coś nie tak.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 20,77%
Oficjalny profil Grupy Wyszehradzkiej "lubi" niecałe 300 użytkowników. Nie zdziwię się, jeśli większość dołączyła zaraz po opublikowaniu wpisu przez Patryka Jakiego. Możliwe, że Facebook po prostu uznał stronę za - na przykład - podszywającą się pod prawdziwą instytucję.
Usunięcie Grupy Wyszehradzkiej z Facebooka było w mojej opinii zwykłą pomyłką, a nie - jak sugeruje Jaki - nieprzypadkowym działaniem.
Rozszerzony, korporacyjny canceling?
Usunięcie z Twittera profilu Donalda Trumpa, a także mające ostatnio miejsce banowanie instytucji i platform z "mainstreamowej" części internetowego ekosystemu wywołało pewien spór, którego istota jest jak najbardziej zrozumiała i oczywista.
Szeroko pojęta centroprawica nazywa tego rodzaju praktyki zamachem na wolność słowa, wolnościowcy z pewnym dystansem odnoszą się do wydarzeń (przecież zawsze można założyć swojego Facebooka i swój internet, co nie?), zaś chyba największa grupa (pozostali) z niemałą satysfakcją odbiera doniesienia o kolejnych banach.
Z przestrzeni publicznej - zarządzanej przez prywatne platformy - coraz częściej usuwa się treści, które znacznie odstają od pewnych reguł. Oczywiście zgadzam się z tym, że całkowita wolność słowa w zakresie publikowanych treści czy prezentowanych poglądów nie może istnieć.
Niezależnie od tego, jak wysoko stawia się wolność słowa - jako wartość - zawsze da się wyróżnić pewne granice. Dotychczas jednak powszechnie uznawane granice odnosiły się do treści pochwalających popełnianie przestępstw, bądź wprost wyrażające się w czynach zabronionych.
Facebook i Twitter dzisiaj mogą robić co chcą. Muszą jednak zdawać sobie sprawę ze znaczenia narzędzi, jakie dzierżą
Dziś zaś wystarczy, by były to treści (rzekomo, bądź nie) niedemokratyczne - jak sugerowanie fałszerstw w procesie wyborczym w USA. Nie zgodzę się jednak z bezwzględnie krytykującymi praktyki banowania profili. Podburzanie tłumów poprzez konstatowanie, że dopuszczono się największej zbrodni w demokratycznym ustroju - czyli fałszerstwa wyborczego - zasługuje na potępienie. Dlaczego?
Bo do amerykańskiego Kapitolu wdarli się w końcu zwolennicy Donalda Trumpa. Była to nawet próba - jak niektórzy wskazują - zamachu stanu. Podobnie sytuacja się ma w kontekście zbanowania Parlera, zwanego "prawicowym Twitterem" (nie tylko aplikacji, ale i całego serwisu, bowiem hostował go Amazon), gdzie właśnie zwolennicy Trumpa zaczęli się gromadzić.
Trudno jednak się nie zgodzić z tym, że - jakkolwiek nieprecyzyjne jest takie bipolaryzowanie debaty publicznej - gdyby to druga strona miała "w rękach" główne media społecznościowe, to zapewne i tak w końcu zaczęto by usuwać treści sprzeczne z fundamentalnymi wartościami i bezpieczeństwem publicznym (i ustrojowym USA), z tym że odwrotnie rozumiane.
Niemniej tego rodzaju rozszerzony canceling nie doprowadzi do niczego dobrego. Tym bardziej zasadne wydają się - już w odniesieniu do rodzimego podwórka - procedowane na poziomie unijnym regulacje, które ustaliłyby jakieś fundamenty dotyczące wolności słowa w internecie. Innej drogi nie ma.