Nie tylko w Polsce mają dość pranków. Amerykański sąd odebrał dwójce pranksterów prawo do opieki nad dziećmi

Gorące tematy Technologie Zagranica Dołącz do dyskusji (98)
Nie tylko w Polsce mają dość pranków. Amerykański sąd odebrał dwójce pranksterów prawo do opieki nad dziećmi

Dobry prank tynfa wart chciałoby się powiedzieć, parafrazując stare przysłowie. Te, w większości, mało śmieszne żarty opanowały YouTube, a pranksterzy wyrośli na prawdziwych celebrytów. Rozśmieszyć widza jest coraz ciężej więc twórcy posuwają się coraz dalej i przekraczają kolejne granice nie tylko dobrego smaku, ale i prawa.

Boleśnie przekonała się o tym para amerykańskich pranksterów, prowadząca kanał DaddyOfive. Lubowali się bowiem we wkręcaniu dzieci. Swoich dzieci. Para wychowywała wspólnie dzieci pana Martina z poprzedniego związku. Na kanale, który subskrybowało prawie milion osob, publikowali filmiki pełne wrzasków, płaczu i krzyków zarówno ich, „dorosłych”, jak i dzieci. Zdecydowana większość ludzi, słysząc takie odgłosy sięgnęłaby po telefon i zadzwoniła na 112, żeby ktoś to sprawdził.

It’s just a prank, brah (hehehe)

Niektórym wydaje się, że to magiczne hasło sprawi, że wszyscy uczestnicy takich scenek rzucą wszystko i zaczną tańczyć, niczym w bollywoodzkim filmie, a sprawa zakończy się wielką miłością, przytulaniem  i kciukiem w górę.

Wszystkie filmiki publikowane przez państwa Martin miały bardzo podobny scenariusz. Spośród dzieci wybierały jedną ofiarę – najczęściej był to syn mężczyzny z poprzedniego związku. Chłopak był oskarżany o jakieś przewinienie (na przykład rozsypanie kart do UNO na podłodze). Następnie ojciec z matką wrzeszczeli na chłopaka, grozili mu pobiciem, odebraniem kieszonkowego, oddaniem do adopcji i tym podobne heheszki. Na koniec pada magiczne słowo „to tylko prank”. Wiecie – boki zrywać. Kompilację tych żartów możecie obejrzeć na tym  filmie.

Żałosne tłumaczenia prankstera

Kanał szybko zyskał rozgłos w tradycyjnych mediach, gdzie padały bardzo poważne (i słuszne) oskarżenia o znęcanie się nad dziećmi. Państwo Martinowie zaczęli swoje tłumaczenia. Przede wszystkim – reakcje dzieci były „wyreżyserowane” do kamery, każdy filmik miał swój scenariusz, którego wszyscy się trzymali. Próbowali też przerzucić odpowiedzialność na media twierdząc, że więcej szkody ich dzieciom przyniosło zainteresowanie mediów niż udział w filmach. Krytykujących nazywali, a jakże, hejterami.

Pech chciał, że matka Cody’ego – chłopaka, który najczęściej padał ofiarą tych pranków to poprzednia partnerka pana Martina. Kobiecie nie spodobały się (lekko mówiąc) filmiki, jakie jej były partner, a zarazem ojciec dziecka publikuje na YouTube. Z pomocą swoich prawników szybko udało jej się uzyskać w sądzie prawo do tymczasowej, wyłącznej opieki nad synem. Ta decyzja okazała się być kubłem zimnej wody dla pranksterów. Z kanału usunęli wszystkie filmiki pozostawiając jedynie ten z przeprosinami.

Jestem przekonany, że cała sprawa znajdzie swój finał w sądzie, a tam argument, „it’s a prank” może nie być wystarczający. Coraz więcej twórców tego typu filmów musi odpowiadać prawnie za swoje wyczyny przed kamerą, również w Polsce. Nasz prankster eksportowy czyli SA Wardega został nie tak dawno skazany za swoje „żarty”. Wyrok był jednak bardziej symboliczny i, w mojej ocenie, za bardzo pobłażliwy. YouTube to wciąż siedlisko patologii.