Przeprowadzana właśnie zmasowana inwazja na Ukrainę stanowi ostateczne fiasko polityki współpracy zachodu z Rosją. Rozgrywany przez ostatnie dekady nowy appeasement nie przyniósł żadnych pozytywnych rezultatów. Jedynie zapewnił Kremlowi czas i środki do prowadzenia coraz bardziej agresywnej polityki.
Poprzedni appeasement przyniósł nam II Wojnę Światową
Federacja Rosyjska w praktyce wypowiedziała Ukrainie wojnę i przeprowadziła kolejny, zmasowany najazd z wielu kierunków. Na ukraińskie miasta spadają bomby, są ofiary w ludziach. W tej sytuacji wciąż niewiele wiadomo o rzeczywistych postępach rosyjskiej inwazji. Wiadomo na pewno, że reakcją ze strony państw szeroko rozumianego zachodu mają być sankcje. Trzeba przyznać, że do tej pory ich zakres był, delikatnie mówiąc, bardzo ograniczony. Wszystko w imię unikania eskalacji konfliktu. To był błąd, powtarzany z uporem co najmniej od najazdu na Gruzję w 2008 r.
Trudno uniknąć skojarzenia dotychczasowych działań państw zachodu z polityką appeasementu uprawianej w latach ’30 ubiegłego stulecia. Dość często przywoływali je zresztą ostatnio Ukraińcy. Założenie było proste: kolejne ustępstwa polityczne, militarne i terytorialne wobec III Rzeszy miały sprawić, że Adolf Hitler w końcu się nasyci i dzięki temu Europa uniknie kolejnej wojny. Jak wiemy z lekcji historii, nazistowskie Niemcy postępowały raczej w myśl przysłowia „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, odbierając ustępstwa jako sygnał słabości swoich przeciwników.
Najpierw doszło do remilitaryzacji Nadrenii, później do wchłonięcia Austrii. Następnym krokiem była niesławna Konferencja Monachijska z 1938 r. Jej skutkiem było zajęcie Kraju Sudetów. Przedstawiciele Czechosłowacji nie zostali wówczas dopuszczeni do sali obrad, mocarstwa europejskie dogadały się między sobą. To nie powstrzymało Hitlera, który już w następnym roku przeprowadził rozbiór reszty Czechosłowacji. Wreszcie, 1 września 1939 r. III Rzesza napadła na Polskę.
Można bronić stanowiska, że appeasement miał dać Wielkiej Brytanii i Francji czas na przygotowanie się do wojny. Problem w tym, że obydwa państwa niespecjalnie się do niej przygotowały. Czego skutki odczuły już w 1940 r. Wtedy alianci też wydawali się być zauważalnie silniejsi od Niemiec.
Zachód uprawia appeasement Władimira Putina co najmniej od 2008 r.
Tym razem zaczęło się od zignorowania drugiej wojny czeczeńskiej na przełomie 1999 i 2000 r. Do faktycznie wówczas niezależnej Czeczenii wkroczyły rosyjskie wojska, skądinąd po serii prowokacji w postaci zamachów na bloki mieszkalne w rosyjskich miastach. W 2008 r. Rosja uderzyła na Gruzję, w celu opanowania separatystycznych republik Abchazji i Osetii Południowej. Dopiero wówczas przez myśl decydentów na zachodzie przeszło przez myśl, że być może jednak z tym zbrojącym się na potęgę państwem będą w przyszłości jakieś problemy.
Appeasement Putina trwał w najlepsze. Amerykanie woleli regularnie resetować stosunki z Rosją, państwa Europejskie wolały robić z Rosjanami interesy. Resety kończyły się zawsze spektakularnym blamażem kolejnych amerykańskich administracji. Interesy robione wówczas dzisiaj Europie odbijają się czkawką. Broniąc ukończonego w 2010 r. gazociągu Nord Stream Niemcy wysadzili w powietrze projekt europejskiej unii energetycznej. O drugą nitkę gazociągu walczyli zawzięcie właściwie aż do obecnej eskalacji wojny na Ukrainie.
Wojna Rosji z Ukrainą nie trwa od dzisiaj, czy od uznania niepodległości separatystycznych republik w Donbasie przez Kreml. Rozpoczęła się w 2014 r. zajęciem Krymu. Wówczas zachód też nałożył sankcje, dość symboliczne. Zignorowano także militarne zaangażowanie Rosji w konflikty na Bliskim Wschodzie, wprost przeciwko interesom zachodu. W styczniu Mali wyrzuciło z terytorium swojego kraju wojska francuskie. Łatwo zgadnąć czyi żołnierze i najemnicy ich teraz zastępują. Zignorowano także cichy Anschluss Białorusi.
W gruncie rzeczy jednak niewiele się przez ten czas zmieniło. Zachód nie chciał drażnić „wielkiego kraju”, o populacji mniejszej niż Bangladesz czy Nigeria i nominalnym PKB mniejszym, niż Kanada. Wciąż chciał robić z Rosją interesy, kupować surowce. Niektórzy politycy – zwłaszcza niemieccy i francuscy – wciąż naiwnie wierzyli, że w ten sposób ograniczają rosyjskie imperialistyczne zapędy.
Polityków można pocieszyć, że gorzej od nich zachowują się federacje sportowe
Nic się nie zmieniło nawet wówczas, gdy rosyjskie służby zaczęły truć przeciwników Kremla poza granicami tego państwa. Appeasement nie dotyczy zresztą tylko świata polityki. W 2018 r. w Rosji odbyły się mistrzostwa świata w piłce nożnej organizowane przez FIFA. Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyłapał Rosję na masowym, zorganizowanym stosowaniu dopingu. Nałożono jakże surową karę: start tamtejszej reprezentacji jako „Wcale Nie Rosja”. Przepraszam: „Rosyjski Komitetu Olimpijskiego”.
Dopiero teraz, gdy Putin przygotowywał się do kolejnej napaści na Ukrainę, appeasement nieco osłabł. Zachód rzeczywiście solidarnie sprzeciwił się rosyjskim planom. Wyjątek stanowią jedynie Węgry Viktora Orbana, z czego wypadałoby wyciągnąć wnioski. Nie tylko w Brukseli, ale także w Warszawie. Trzeba jednak przyznać, że dotychczas nałożone sankcje były bardziej śmieszne niż straszne. Nakładanie ich na kilku kolegów Putina z podwórka nie było w stanie jakkolwiek zmienić politykę Kremla.
Rosja od dawna jasno i otwarcie gardzi słabością i niezdecydowaniem zachodu. Od dłuższego czasu marzy jej się nowa Jałta i nowy koncert mocarstw. To nie tak, że Władimir Putin krył się ze swoimi ambicjami. Jedyny język, jaki rozumie Kreml, to język siły – popartej gotowością do jej użycia i nieproporcjonalnej. My nad Wisłą rozumiemy to doskonale. Zachodni politycy przez długie lata próbowali traktować Rosję jako normalny, cywilizowany kraj, taki sam jak one. Czas chyba najwyższy się obudzić z tego pięknego snu o końcu historii. Jako to szło? „Pokój dla naszych czasów”? Dobre sobie.