Sorry, taki mamy klimat, że bezglutenowa musi być woda, a nawet usługi – na przykład naprawa samochodu. Przyczyna jest prosta: moda. Wszystko musi być bezglutenowe, bo to przyciąga klientów. A przy okazji, pozwala na bezpodstawnie wyższe ceny produktów, no bo bezglutenowa żywność to wyższa półka, prawda?
Kapitalizm przyniósł nam wiele problemów. Nie chodzi jednak tylko o bezrobocie czy nadgodziny. Zwykłe zakupy bywają koszmarem, bo wejście do przeciętnej wielkości marketu jest pretekstem do spoliczkowania konsumenta przez niewidzialną rękę rynku. Załóżmy na przykład, że chcemy nabyć butelkę wody. Do wyboru mamy kilkadziesiąt rodzajów: mineralne, źródlane, mineralizowane, gazowane, smakowe… W głowie może się zakręcić. Nie musimy co prawda obawiać się o swoje bezpieczeństwo, służby sanitarne w zdecydowanej większości spełniają swoje zadanie. Ale którą wodę wybrać?
Bezglutenowa żywność to często pic na, nomen omen, wodę
Z pomocą przychodzą nam producenci, etykietując swoje produkty i obiecując nam, że dzięki wodzie (dżemowi, pierogom, sałacie) będzie piękni, młodzi i bogaci. Czasami jednak marketingowcy idą o krok za daleko, eksponując na opakowaniu cechy, które w ogóle produktu nie wyróżniają, bo wyróżniać go nie mogą. Na przykład: bezglutenowa woda. Choć na celiakię (nietolerancję glutenu) cierpi około 1% ludzkości, to od jakiegoś czasu bezglutenowe = zdrowe. I choć gluten to (cytat za Wikipedią):
mieszanina białek roślinnych, gluteniny i gliadyny, występująca w ziarnach niektórych zbóż, np. pszenicy, żyta i jęczmienia
więc z oczywistych względów NIE MOŻE BYĆ składnikiem jakiejkolwiek wody, to niektórzy – oczywiście, w trosce o zaspokojenie potrzeb zatroskanych klientów – postanowili ten właśnie brak uznać za atut ich produktu. Choć to i tak nic w porównaniu z… bezglutenowymi naprawami samochodów (krajowych i zagranicznych), choć w tym konkretnym wypadku istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że to wyrafinowana forma trollingu hipsterów:
https://twitter.com/BoringJedi/status/849408816546553856
Z pewną pomocą przychodzi nam ustawodawca (europejski i krajowy), który stawia wymagania etykietom produktów. Muszą one np. zawierać informacje o kraju pochodzenia, alergenach czy wartości spożywczej (w tym w przeliczeniu na 100 g produktu). To bywa pomocne przy codziennych zakupach, choć producenci starają się przekonać konsumentów do zakupu w inny sposób. Jak na przykład reklamując bezglutenowość produktów z natury bezglutenowych, brak cukru (zastępowanego np. pysznym, chemicznym aspartamem) czy naturalność (bliżej niesprecyzowaną). To z kolei buduje w potencjalnych nabywcach wrażenie, że produkt bezglutenowy, bez GMO, naturalny i fit jest lepszy, niż dokładnie taki sam, tańszy, ale gorzej opakowany produkt konkurencji.
Asymetryczność informacji – producent wie wszystko, ale mówi tylko to, co musi (i co klient chce usłyszeć)
Jak wskazuje w artykule dla BBC Brandon McFadden, dużym problemem jest asymetryczność informacji. Producenci wiedzą o swoich produktach (prawie) wszystko, konsumenci zaś tylko to, co zobaczą na etykietach – i to, co uda im się zweryfikować po zakupie. Z oczywistych względów zatem na etykietach będą eksponowane te cechy, które konsumenci uważają, mniej lub bardziej słusznie, za ważne. Stąd popularność etykiet informujących o braku glutenu, bo klienci tego po prostu (często nie wiedząc dokładnie, dlaczego) oczekują. A to z kolei często kończy się również wyższymi cenami, bo przecież produkt „fit” nie może kosztować tyle samo, co zwykły. Ba, produkty „fit” też mogą się różnić ceną w zależności od tego, czy np. są pozycjonowane pod mężczyzn czy kobiety, mimo niemal identycznej zawartości.
A jakie Waszym zdaniem są najbardziej oszukańcze etykiety? Spotkaliście się z tego rodzaju absurdami w codziennych zakupach?