Pamiętacie jeszcze czasy, kiedy budowa marketu budziła sprzeciw lokalnej społeczności, a w miasteczkach organizowane były protesty? Tak, dziś ciężko w to uwierzyć, ale tak wyglądała pierwsza dekada XXI wieku. Obecnie sytuacja uległa zmianie – ludzie chcą marketów i walczą o to, aby te pojawiały się w ich miejscowościach.
Rynek się zmienił, a drobni sklepikarze musieli dostosować się do obecnych czasów
Pamiętam, jak w mojej rodzinnej miejscowości miał powstać pierwszy market. Mówiło o tym całe miasto. Głosy zachwytu jednak nie przeważały. Ludzie narzekali, pojawiały się również protesty. Protesty zwykle wychodziły od drobnych sklepikarzy, którzy obawiali się konkurencji – zresztą słusznie.
Oczywiście marketu bali się nie tylko sklepikarze. Bali się również zwykli mieszkańcy terenów sąsiadujących z planowaną inwestycją. Ich obawy wzbudzała wizja ciągłego ruchu i możliwego hałasu. Finalnie obiekt jednak powstał. Czy coś w związku z tym się zmieniło? Zmieniło się sporo. I co ciekawe, obecność marketu wcale nie sprawia, że mniejsze sklepy przestają być rentowne (chociaż konkurencja jest większa, więc trzeba dostosować ceny do rynkowych realiów).
Od tego czasu w mieście powstało sporo marketów, dużo niewielkich sklepików upadło – cóż, rynek zweryfikował przedsiębiorców. Powstały za to nowe, które jakoś potrafią się utrzymać. Przyciągają klientów mniejszym ruchem, bądź produktami pochodzącymi od polskich dostawców. A czasem zwyczajnie mają stałą rzeszę klientów, którzy mieszkają w okolicy i wolą się zaopatrywać po sąsiedzku. Teraz jednak budowa marketu nie budzi już sprzeciwu. Wręcz przeciwnie.
Budowa marketu obecnie jest więcej niż pożądana
W okolicznych miejscowościach – głównie wiejskich, wciąż na próżno szukać popularnych dyskontów. Czasem w centrum zlokalizowany jest niewielki sklepik, czasem nawet ten upada (co swoją drogą jest ciekawe, skoro w danej miejscowości taki sklep nie ma konkurencji). A ludzie chcą mieć możliwość robienia zakupów po sąsiedzku i agitują w tym kierunku.
Do wójta jednej z gmin wiejskich docierają głosy od mieszkańców, którzy proszą go o agitację. Chcą w swojej miejscowości marketu. Chcą, aby placówka miała długie godziny otwarcia (a nie od poniedziałku do piątku od 9 do 17, a w sobotę od 9 do 13). Doceniają możliwość zrobienia zakupów o 20, kiedy zmęczeni dopiero wracają z pracy. Doceniają promocje i ceny, które oferują sieciówki. Czasem udaje się takie postulaty mieszkańców spełnić. W tej gminie w większości sołectw jakiś market już jest. A tam, gdzie go nie ma, ludzie opowiadają z nadzieją, że akurat teren w centrum nadawałby się na budowę takowego.
To zmiana o 180 stopni – od protestów, po agitację, w celu powstania sklepu. A na marketach lokalna społeczność zyskuje. Zyskuje wygodę, a w przypadku seniorów, którzy czasem nie mają samochodów, a wycieczka autobusem do sąsiedniego miasta jest ponad ich siły, market po sąsiedzku jest dosłownie zbawieniem. Drobni przedsiębiorcy też już nie protestują. Nauczyli się egzystować obok marketów i znajdować dla siebie niszę – na przykład otwierając sklep w niedzielę, czy specjalizując się w produktach, które w marketach nie są dostępne.
Co więcej, jeżeli w danej miejscowości jest market, wiąże się to z powstaniem przynajmniej kilkunastu, a czasem nawet kilkudziesięciu miejsc pracy. Płace w takich firmach wcale nie są złe. To często szansa dla osób, które mają problem ze znalezieniem zatrudnienia, bądź też nie chcą do pracy dojeżdżać. Na budowie takich sklepów zyskują więc wszyscy.
Protesty czasem się zdarzają, ale są rzadkie
Owszem, czasem wciąż pojawia się ktoś, kto protestuje (na przykład w 2021 roku część mieszkańców Sandomierza protestowała przeciwko budowie marketu na jednym z osiedli). Głosy sprzeciwu budzi też budowa galerii handlowych (chociaż też nie zawsze, w dodatku protestuje określona grupa osób, w większości bowiem wszyscy liczą na ciekawy asortyment, dobre ceny i nowe miejsca pracy), czy budowa magazynów, czy centrów logistycznych.
Przykładem może być chociażby fala protestów z ostatnich miesięcy, dotycząca budowy centrum dystrybucyjnego Lidla w Gietrzwałdzie. Co ciekawe, protestowała nie tylko część (w dodatku niewielka) mieszkańców tej miejscowości, ale pojedyncze grupy Polski. Kilka miesięcy temu pod niektórymi Lidlami pojawili się ludzie z transparentami, którzy oprotestowywali tę inwestycję. Co ciekawe, wiele z tych osób to osoby zaangażowane w lokalne ruchy polityczne, które swoją narracją raczej zniechęcały (pod jednym z takich sklepów, gdy ktoś nie chciał wziąć ulotki, był oskarżany o to, że nie jest Polakiem, a czasem nawet wyzywany). Ostatecznie Lidl zmienił plany i centrum dystrybucyjne w spornym miejscu nie powstanie. Część osób tryumfuje, a część jest niezadowolona – zwłaszcza osoby, które liczyły w związku z tym na nowe miejsca pracy.
Na zatrzymywaniu takich inwestycji (poza sytuacjami, gdy faktycznie miałyby one drastyczny wpływ na środowisko naturalne, to jednak rzadko się zdarza) mało kto zyskuje. Markety, centra handlowe, centra dystrybucyjne, czy inne inwestycje to zastrzyk finansowy dla samorządu (podatek od nieruchomości jest znacznie wyższy niż w przypadku terenów mieszkalnych), a także szansa na rozwój. To dodatkowe miejsca pracy, a także lepsze ceny. W związku z tym sytuacja przez ostatnie dekady uległa diametralnej zmianie i teraz takie inwestycje w większości przypadków nie budzą sprzeciwu, a aprobatę.