Polską politykę zagraniczną w ostatnich lat toczą dwie choroby. Z jednej strony jest to niezrozumiały stopień usłużności względem Stanów Zjednoczonych. Drugi problem jest jednak poważniejszy. Germanofobia naszych rządzących stawia nas na kolizyjnym kursie z państwem najważniejszym z punktu widzenia polskich interesów.
Germanofobia w polskim dyskursie publicznym jest zatrważająco powszechna, przynajmniej po „prawej” stronie sceny politycznej
Śledząc media państwowe i posunięcia rządzący w polityce zagranicznej można by dojść do wniosku, że Polska ma jeden poważny problem. Chodzi o Niemcy. Na polską niezależność mają czyhać niemieckie media. Niemcy układają się z Putinem, Niemcy pociągają za sznurki w Unii Europejskiej. To właśnie Niemcy próbują dyktować polskim władzom co mają robić a Polakom jak żyć.
Wiele wskazuje na to, że gdy rządzący mówią o „obcych językach”, to tak naprawdę mają na myśli przede wszystkim język niemiecki. Według pasków TVP Niemcy co rusz Polsce czegoś zazdroszczą. A nawet chcą wybrać Polakom prezydenta, oczywiście rękoma wspomnianych niemieckich mediów. Padły nawet tezy, że kandydat opozycji chce, by Niemcy zabrały Polsce Gdańsk.
Polski rząd robi przy tym wszystko, żeby się skłócić z Niemcami. Uzasadnione pretensje o gazociąg Nord Stream 2 mieszają się z fantasmagoriami o reparacjach wojennych dla Polski, czy nieskrywaną nadzieją, że Stany Zjednoczone wycofają swoich żołnierzy z niemieckich baz i przeniosą ich właśnie do Polski. Choć nawet ambasador USA przyznaje, że Fort Trump nie będzie – i nigdy nie było na to szans.
Pytanie jednak, czy germanofobia jest właściwym motywem przewodnim polityki wewnętrznej i zagranicznej? Odpowiedź na to pytanie już na pierwszy rzut oka wydaje się jednoznaczna. To prosta droga do kłopotów, dla Polski a nie dla Niemiec.
Dzisiejsze Niemcy są obecnie jednym z najbardziej propolsko nastawionych państw Europy
Trzeba przyznać, że starsze pokolenie Polaków ma bardzo konkretne powody, by Niemców darzyć niechęcią i bojaźnią. Mowa oczywiście o II Wojnie Światowej i brutalnej, bestialskiej wręcz, hitlerowskiej okupacji. Niemcy od dawna stanowiły wygodny straszak dla poszczególnych rządów, zwłaszcza w okresie PRL.
Wszystko jednak zmieniło się po roku 1989. Zmiana ustroju w Polsce, oraz zmiana pokoleniowa w Niemczech, zauważalnie zbliżyła obydwa państwa do siebie. Już w 1990 r. zawarto polsko-niemiecki traktat graniczny likwidujący najbardziej zapalny punkt we wzajemnych relacjach. Mowa oczywiście o uznaniu przez RFN polskiej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej.
W 1991 r. podpisano układ o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. To w tym dokumencie Niemcy wyraziły pozytywny stosunek do wstąpienia Polski do struktur europejskich. Wszyscy trzej kanclerze Niemiec urzędujący od tego czasu aktywnie wpierali przystąpienie Polski do Unii Europejskiej. Dotyczy to nie tylko Helmuta Kohla, czy Angeli Merkel, ale także Gerharda Schrödera – zapamiętanego w Polsce głównie z powodu aktywnego udziału w projekcie Nord Stream 1.
Historia trzech ostatnich dekad pokazuje jasno, że Niemcy nie są państwem wrogim Polsce. Wręcz przeciwnie – w tym momencie są chyba jednym z bardziej propolsko nastawionych państw Europy Zachodniej. Nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę wspólną granicę i właśnie wspólną historię, często trudną.
To Niemcy są najważniejszym partnerem gospodarczym naszego kraju, nie Węgry czy USA
Germanofobia jest o tyle nieuzasadniona, że życzliwe podejście Niemiec do Polski nie skończyło się wraz z objęciem władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie powściągliwość Niemiec stoi w dużej mierze na przeszkodzie przed wdrożeniem mechanizmów wiążących unijne fundusze z realizacja zasady praworządności.
Władze RFN do tej pory były bardzo umiarkowane w krytyce poczynań polskiego rządu. Zwłaszcza jeśli porównujemy niemiecką reakcję do podejścia unijnych polityków wywodzących się z państw Beneluksu, czy francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona. Wygląda to właściwie tak, jakby niemieckie władze wychodziły z nieco naiwnego założenia, że polski rząd w końcu się opamięta i trzeba mu po prostu dać trochę czasu.
Żeby jednak uzmysłowić sobie jak bardzo germanofobia polskich władz jest szkodliwa, należy spojrzeć na liczby. Niemcy są głównym partnerem handlowym Polski. Od momentu przystąpienia naszego kraju do Unii Europejskiej mamy cały czas dodatni bilans handlowy z zachodnim sąsiadem. Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że polski eksport opiera się w dużej mierze właśnie o Niemcy. Tymczasem wymiana handlowa z państwami takimi jak Węgry, czy nawet Stany Zjednoczone, ma dla Polski dość marginalne znaczenie.
Jakby tego było mało, niemiecka gospodarka jest obecnie najsilniejsza w Europie. Konkurencji z Niemcami nie wytrzymuje ani pogrążona w permanentnej recesji Francja, ani kraje południa Unii Europejskiej. Wiodącą rolę Niemiec pokazały gospodarcze problemy Grecji sprzed paru lat, a także – niestety – kryzys uchodźczy. Nic nie wskazuje na to, by epidemia koronawirusa miała zmienić w jakimś stopniu układ sił.
Germanofobia w Polsce stanowi jeden z instrumentów uprawiania polityki wewnętrznej
Dlaczego więc polski rząd woli stawiać na odległe Stany Zjednoczone rządzone przez zupełnie nieprzewidywalnego Donalda Trumpa, skoro tuż za miedzą ma cały czas przyjaźnie nastawioną główną potęgę gospodarczą Starego Kontynentu? To w końcu nie Niemcy oczekują od Polski chociażby nienależnego przekazywania mienia bezspadkowego, ani nie upokarzają naszego kraju na arenie międzynarodowej.
Wytłumaczeniem nie może być na pewno pragmatyczny stosunek Niemiec do Rosji. Rozmaite układy z Władimirem Putinem ma chyba każde państwo Unii Europejskiej. Wliczając w to „przyjaciela” rządu Zjednoczonej Prawicy, Wiktora Orbana. Właściwie tylko Polska jest obecnie zbyt „dumna”, by utrzymywać choć trochę poprawne relacje z Rosją.
Wygląda na to, że po raz kolejny polityka zagraniczna stanowi jedno z narzędzi podporządkowanych polityce wewnętrznym. Germanofobia po prostu opłaca się politykom, nawet jeśli jest szkodliwa dla Polski. Drugowojenne resentymenty wciąż są żywe wśród starszych wyborców, a więc w elektoracie partii rządzącej. Ich podsycanie służy dokładnie temu samemu, co konflikt z Unią Europejską, czy szczucie Polaków na środowisko LGBT.
Być może jednak istnieje inny powód, dla którego germanofobia w dyskursie publicznym jest aprobowana przez środowisko Zjednoczonej Prawicy. O wiele bardziej prozaiczny, trzeba przyznać. Otóż nie jest tajemnicą, że Platforma Obywatelska jest w tej samej frakcji w Parlamencie Europejskim, co rządzące Niemcami CDU/CSU. Skądinąd chyba najbardziej przychylne Polsce stronnictwo polityczne w Niemczech.
Czy rządzący poświęcają polską rację stanu w imię osobistych uraz czy niechęci? Trzeba przyznać, że nie byłby to pierwszy raz. Fakty jednak są takie, że germanofobia stanowi obecnie przejaw szaleństwa i małostkowości, nie przenikliwości czy geniuszu politycznego.