„Nie wsiądę do metra, bo dress-code” – czy komunikacja publiczna i rowery są tylko dla „plebsu”?

Gorące tematy Codzienne Moto Dołącz do dyskusji (333)
„Nie wsiądę do metra, bo dress-code” – czy komunikacja publiczna i rowery są tylko dla „plebsu”?

Już myślałem, że święte oburzenie Borysa Budki na Ucho Prezesa to absurd weekendu. Kiedy jednak trafiłem na felieton dziennikarki dissującej komunikację publiczną, mającą być przejawem ekoterroryzmu – zmieniłem zdanie.

Czy komunikacja publiczna i rowery to ekoterroryzm? Tak zdaje się uważać Katarzyna Gryga, prawniczka, dziennikarka, autorka powieści „Suka”. Jej felieton napisany dla Gazety Wyborczej, pod wielce mówiącym tytułem „Ekoterrorystom mówię nie. Bezmyślne zmuszanie ludzi do zmian w komunikacji jest nie do przyjęcia”, zawiera kilka ciekawych tez, a ogólny wniosek bijący z tekstu jest prosty i wyrażony wprost:

Najważniejszy w ekologii jest brak opresyjnego przymusu. Przecież nie chodzi o to, aby pod pręgierzem zmuszać do zmiany swoich wieloletnich przyzwyczajeń.

A tak naprawdę jest dokładnie przeciwnie: jeśli chcemy żyć ekologicznie (a innego wyjścia nie ma, jeśli chcemy następnym pokoleniom pozwolić żyć we w miarę komfortowych warunkach), to trzeba to wymuszać siłą, przepisami i – jak słusznie zauważa Katarzyna Gryga – ekonomicznymi zachętami.

Rowery i komunikacja publiczna są dla plebsu?

Dla autorki felietonu komunikacja publiczna i rowery – coraz popularniejsze i mające większy sens dzięki kolejnym ścieżkom rowerowym i ułatwieniom dla cyklistów – to rzecz dla plebsu. Wyższe kasty siły roboczej są ponadto. Powód? Dress code:

(…) są w tym mieście osoby, które nawet gdyby miały i dziesięć linii metra, to się do niego nie przesiądą. Na rower również. Bo mają dress code, masę rzeczy do pracy lub sprzęt niezbędny do wykonywania zawodu

Faktem jest, że budowlaniec ze swoim osprzętem raczej na rower nie wsiądzie ani worków z wapnem nie przewiezie tramwajem. Ale czemu garnitur czy garsonka są przeszkodą do podróży komunikacją publiczną? Choć oczywiście wiele zależy od stanu i jakości taboru w danej miejscowości, to jednak coraz więcej przemawia za tym, by do pracy (przynajmniej tej polegającej na siedzeniu od 8 do 16 w biurze) przemieszczać się metrem, kolejkami miejskimi czy tramwajami. One przynajmniej nie stoją w korkach, no i Bezprawnika można poczytać podczas jazdy.

Olaboga, panie, te hybrydy i 100 tysięcy kosztują…

Niektórzy jednak, w czym się nie sposób z Katarzyną Grygą nie zgodzić, nie mogą sobie pozwolić na korzystanie z komunikacji publicznej w codziennym życiu. Nie chodzi tylko o wspomnianych budowlańców. Wyobrażacie sobie na przykład takiego komornika, który z aktami będzie podróżował PKS-em między kolejnymi miejscowościami? A takie przykłady można mnożyć.

Faktem jest, że Polska nie jest specjalnie przyjazna dla pojazdów hybrydowych czy elektrycznych w porównaniu do np. krajów zachodnioeuropejskich. Brakuje zachęt podatkowych, które pozwalałyby na obniżenie ceny sprzedaży takich pojazdów, dzięki czemu byłyby bardziej konkurencyjne. Nie jest jednak prawdą – o czym jest przekonana przeciwniczka ekoterrorystów na rowerach – jakoby samochody hybrydowe kosztowały co najmniej 100 tysięcy złotych.

Szybka kwerenda na Otomoto.pl pozwala na stwierdzenie, że najtańsze, nowe pojazdy tego typu kosztują juz poniżej 60 tysięcy złotych (Suzuki Swift), a kompaktową Toyotę Auris z hybrydowym silnikiem kupimy za mniej niż 90 tysięcy. Nie bardzo zatem rozumiem ten fragment felietonu:

W efekcie, nie czarujmy się, większość kierowców, jak będzie miała zakupić nowe cztery kółka, wybierze to, co bliższe ich sercu. I wątpię, aby to była hybryda. Będzie to raczej ryczące zwierzę z potężnym spalinowym silnikiem. Wybaczcie producenci hybryd – ale na razie i w parametrach, i w kwestii estetyki jest jeszcze sporo do zrobienia

Po pierwsze, za 60 tysięcy złotych nie kupimy nic (nowego oczywiście), co będzie miało pod maską „ryczący, potężny spalinowy silnik„, a co najwyżej Skodę Fabię z 90-konnym silniczkiem o pojemności butelki wody mineralnej. Samochody, o jakich myśli Katarzyna Gryga, zaczynają być dostępne przy budżecie wynoszącym sporo powyżej 100 tysięcy. A co do estetyki… Nie będę ukrywał, że nie mam pojęcia, czym się różni hybrydowy Auris od Aurisa z dieslem (pomijając subtelną, niebieską otoczkę logo), albo czy przeciętny klient odróżni na pierwszy rzut oka e-Golfa od zwykłego Golfa.

Chyba, że świadomość felietonistki w temacie samochodów hybrydowych zatrzymała się na futurystycznej Toyocie Prius, wtedy ten zarzut może być dla niektórych prawdziwy. Tymczasem, w prawdziwym świecie hybrydy potrafią wyglądać na przykład tak:

porsche hybryda

i przyspieszać do 100 km/h w czasie 3,4 sekundy (oczywiście za cenę będącą wielokrotnością toczącej się leniwie Toyoty Auris).

Ekologia o muerte – komunikacja publiczna i strefy płatnego parkowania to konieczność

W każdym razie, ekologii nie zaprowadzimy samym tylko publicznym wyrażaniem swojego poparcia dla idei zdrowego i czystego środowiska naturalnego. Niestety, ale oprócz zachęt ekonomicznych (np. niższa akcyza na samochody elektryczne i hybrydowe) państwo musi też nieco przymusowo „zachęcać” do ekologicznych zachowań. Wytyczanie buspasów kosztem pasów ogólnodostępnych, wprowadzanie stref płatnego parkowania, zakazy wjazdu dla samochodów o określonych parametrach (np. niespełniających najnowszych norm czystości spalin) po prostu są koniecznością.

Brak takich działań ze strony państwa prowadzi choćby do tego, co już jest plagą wielu polskich miast: smogu.

Stare samochody nie wjadą do centrów polskich miast – projekt walki ze smogiem nabiera kształtów