Polski konsul w Norwegii niedługo dostanie status „persona non grata”. Za co? Za konflikt z Barnevernet, norweską opieką społeczną zajmującą się dziećmi. Mówimy tu bowiem o kraju, który bardzo poważnie traktuje opiekę nad obywatelem. Zbyt poważnie.
Sprawa odwołania polskiego konsula rozgrzewa media zarówno w Polsce, jak i w Norwegii. Nic dziwnego: sytuacja wygląda na bardzo niejednoznaczną. Sławomir Kowalski został wyrzucony z kraju za to, że zaciekle bronił dzieci z polskich rodzin. Z początku wyglądało na to, że jest to sprawa jakich wiele, że nie bardzo jeszcze wiadomo, o co chodzi, a ludzie już wydali wyrok. Wygląda jednak na to, że jest nieco inaczej, a Barnevernet chyba zyska kolejną mroczną kartę w swojej długiej i męczącej historii. Kowalskiego oskarża się bowiem o bycie agresywnym i zachowywanie się niezgodnie z protokołem dyplomatycznym, tymczasem na razie wygląda to tak, że to raczej jego potraktowano mocno niedyplomatycznie.
Pojawiła się akcja „Murem Za Konsulem”, którą podpisało już siedemnaście tysięcy osób. I nie ma się co dziwić, ponieważ zachowanie norweskiej policji jest karygodne. Film opublikowało Ordo Iuris, które obok swojej zaciekłej walki a’propos aborcji, zajmuje się też walką o przywracanie dzieci ich rodzicom. Po jego stronie jest również norweski psycholog Einar Salvesen, który uważa, że Kowalski powinien dostać medal, a nie wilczy bilet.
Padają tam sformułowania, które w ogóle nie powinny mieć miejsca. „Wyjdź, albo cię wyniesiemy”, „Wyjdź, bo ja tak mówię”. Nie ma to nic wspólnego z prawami człowieka ani z godnym potraktowaniem dyplomaty. Co tak rozdrażniło Norwegów? Czym jest Barnevernet?
Konsul w Norwegii
Zacznijmy od początku. Barnevernet jest nie tylko narodową instytucją. Jest czymś dużo większym niż nasza opieka społeczna. To właściwie przedłużenie woli państwa norweskiego, absolutna esencja ich patrzenia na świat. Norwegowie nie są może barankami, idącymi bezmyślnie na rzeź, ale ich zaufanie do państwa jest o wiele większe, niż w Polsce. Oni są przekonani (słusznie), że w razie czego państwo zapewni im mieszkanie, pracę, pomoże wydostać się z długów, wyleczy choroby i pomoże z zaburzeniami psychicznymi. Wystarczy o tę pomoc poprosić, ale nie ma nic za darmo. Kiedy już zwrócimy na siebie uwagę państwa, będzie ono z troską zastanawiało się, czy sobie poradzimy. Dotyczy to również, a może przede wszystkim, dzieci.
Wtedy wchodzi Barnevernet.
Milosz Zeman porównał ich kiedyś do niemieckiego Lebensborn i to skojarzenie ciągnie się za tą instytucją nie bez powodu. Norwegowie ufają swojemu państwu niemal bezgranicznie, ale Polak będzie zdziwiony, kiedy przyjdzie do niego pani z BV i powie, że muszą porozmawiać o dziecku. Państwo interesuje się rozwojem małych obywateli do tego stopnia, że rodzice potrafią być wzywani na rozmowę za to, że dziecko poszło do dentysty (bo źle je karmicie i ma próchnicę). Ma też dość niełatwe zadanie. Z jednej strony, kiedy tylko pojawi się doniesienie, że dziecko zostało zamęczone przez rodziców, wszyscy pytają, gdzie jest Barnevernet. Z drugiej strony, kiedy wchodzą prewencyjnie tam, gdzie nie muszą, spadają na nich gromy.
Zagłaskać na śmierć
Barnevernet korzysta z wszelkich form pomocy, także tej przymusowej, wobec rodziców i ich dzieci. Potrafią odebrać potomka z dnia na dzień i nie chcą dawać żadnych wyjaśnień. Część rodziców mieszkających w Norwegii mówi wprost: jeśli się z wami skontaktują, uciekajcie, bo kiedy zabiorą wam dziecko, jest już po wszystkim. Inni radzą, żeby z Barnevernet obchodzić się po norwesku. Skromnie, spokojnie, nie wszczynać awantur, prosić o pomoc. Norwegowie zrozumieją, jeśli prosisz państwo o coś. Zrozumieją, że chcesz pomocy, że chcesz się zmienić. Wchodzisz więc w tryby ich machiny, albo ta machina pochłonie tylko dziecko. Tak czy siak: jesteście bez wyjścia, musicie się podporządkować.
Brzmi to może strasznie, ale dla Norwegów jest czymś normalnym. Dziecko musi być szczęśliwe i zadbane, choćby państwo miało to na rodzicach wymusić. Nie sposób powiedzieć, ilu tragedii uniknęli, w porę zabierając dzieci przemocowym rodzicom. W trybach państwa lądują więc zarówno pokrzywdzeni, jak i ci, których się dopiero skrzywdzi oderwaniem od rodziców.
Sławomir Kowalski krytykował Barnevernet, kwestionował metody ich postępowania, walczył o polskie dzieci. I tę walkę przegrał. Nic dziwnego. Jest konsulem w obcym państwie i kontestuje jego środki wychowawcze. To takie „polskie” zachowanie, któremu Norwegowie się dziwią. Którego nie rozumieją, bo jak można nie pojmować, że „barnevernet” oznacza przecież, dosłownie, „dla dobra dzieci”?
Przecież państwo chce pomóc.
Konsekwencje są nieuchronne
Przy obecnym rządzie możemy spodziewać się prędkiego odwołania norweskiego konsula z Warszawy. Ordo Iuris jest zausznikiem Prawa i Sprawiedliwości, a poza tym, jak wynika z filmiku, sprawa nie jest jednoznaczna. Nie chodzi o to, że konsul pod publiczkę krytykował norweską opiekę społeczną. Chodzi o to, że został potraktowany w skandaliczny sposób, tak jakby Norwegia chciała go uciszyć. Ostatecznie zadaniem konsula jest przecież dbać o swoich obywateli. Tyle tylko, że to, jak on się nimi opiekuje, nijak ma się do norweskiej opieki nad poddanymi.
Sławomir Kowalski już wcześniej miał problemy z norweskimi służbami. Kiedy interweniował w sprawie dzieci, Barnevernet oraz policja miała mu odpowiedzieć „w naszym kraju przestrzegamy własnych zasad”. Utrudniali mu również kontakty z młodymi Polakami. Nie jest to coś, z czego łatwo będzie im teraz wytłumaczyć się w relacjach z Polską.