Słupski aquapark trzeba było zamknąć kilka godzin po uroczystym otwarciu, bo stwierdzono awarię głównego zawora wody. Ile jeszcze będziemy tolerować takie partactwo? Dlaczego tyle rzeczy musi być robionych na słowo honoru, a kontrole w Polsce to polowanie na czarownice?
Przeczytałem właśnie, że w Słupsku kilka dni temu oddano do użytku długo wyczekiwany aquapark. Pomijając zasadność budowania takich przybytków w niemal każdym większym mieście, moją uwagę przykuła druga część tego newsa. Otóż zaledwie kilka godzin po hucznym otwarciu awarii uległ… główny zawór wody w obiekcie. Efektem tego był brak wody pod prysznicami i w toaletach. Szybko podjęto decyzję o zamknięciu obiektu, ale łaskawie nie wyproszono z niego 40 osób, które już korzystały z nowo otwartego basenu. Trwają pracę nad usunięciem usterki i jak najszybszym ponownym udostępnieniu aquaparku słupszczanom.
Można powiedzieć, że to jest takie polskie i w sumie będzie w tym dużo racji. Czytając takie wiadomości, jak powyższa relacja z otwarcia aquaparku w Słupsku przestałem nawet wzruszać ramionami ze zdziwienia. Wydaje mi się, że mieszkamy w kraju jednej wielkiej fuszerki, a wszystkie normy, zasady i przepisy były po to, żeby móc się do czegoś przyczepić już w razie awarii. Nie odnoszę wrażenia, żeby ktoś się przejmował jakimiś tam wytycznymi w trakcie budowy. W końcu ma być tanio, ma być szybko i ma być z pompą. Tego oczekują wyborcy i obywatele – tak myślą politycy. Z kolei każdy obywatel przyzna, że w pierwszej kolejności ma być dobrze. Wyśmiewanie różnych form partactwa stało się niejako naszym sportem narodowym i jest tak naturalne, że w większości takich inwestycji doszukujemy się w pierwszej kolejności właśnie tego. Inna sprawa, że nie trzeba się specjalnie wysilać, żeby je dostrzec.
Kontrole w Polsce
Z tego względu marzy mi się, żeby w Polsce zaczęto przeprowadzać porządne kontrole. Takie, które nie będą przeprowadzane w myśl zasady „dajcie mi człowieka, a znajdę przepis”, tylko takie, których celem będzie wymuszenie tego, żeby po było po prostu dobrze zrobione. Myślę, że w każdym lokalnym serwisie informacyjnym znaleźlibyśmy informację o sporze urzędników z wykonawcą jakiejś inwestycji. Drogi, chodniki, ulice, budynki, elewacje, instalacje. Niemal przy każdej inwestycji w jakimś stopniu trzeba korzystać z napraw gwarancyjnych. Nie trzeba oczywiście dodawać, że te kosztują mnóstwo pieniędzy, a jeszcze więcej czasu i nerwów. Lokalni politycy będą mieli używanie przez kilka tygodni, a na koniec i tak wszyscy o sprawie zapomną. Natomiast pieniądze wciąż będą wypływały z budżetu na niezbędne remonty i utrzymanie fuszerki. Wydaje mi się, że kontrolerzy mieliby pełne ręce roboty.
Kontrole kojarzą się nam jednoznacznie z polowaniem na czarownice. W sumie nic dziwnego, skoro zazwyczaj powoływane są po fakcie, a nie przed. Dlatego marzą mi się kontrole takie, których celem nie jest uderzenie w kogoś, a właśnie zwrócenie uwagi na braki, wady lub niedociągnięcia. Taka kontrola musiałaby odwoływać się zatem do jakiegoś wyższego celu. Taka, po której prezes danej firmy nie będzie musiał podać się do dymisji, a będzie miał obowiązek wykonać wszystkie zalecenia. Ewentualna odpowiedzialność powinna nastąpić w razie ich zignorowania.
Niestety dużo czasu w Wiśle upłynie, zanim politycy pójdą po rozum do głowy i postanowią zmienić zasady gry. Status quo jest najlepszy dlatego, że jest znany wszystkim i przede wszystkim wygodny. Kontrola w Polsce służy temu, żeby samemu pokazać się z dobrej strony i zagrać pod publiczkę, a nie temu, żeby zadania publiczne były realizowane tak, jak być powinny. Czyli z największą starannością.