Koreańskie testy na koronawirusa zostały zakupione przez Ministerstwo Zdrowia za znaczną kwotę. Niestety, jak wskazują przedstawiciele służby zdrowia, mogą być bezużyteczne. Resort twierdzi, że wręcz przeciwnie. Kto ma rację?
Koreańskie testy na koronawirusa
Jak opisuje TVN24, koreańskie testy na koronawirusa – południowokoreańskie, rzecz jasna – zostały zakupione przez Ministerstwo Zdrowia w kwietniu. Kosztowały niemało, bo w sumie zapłacono za nie 15 milionów dolarów (ok. 60 mln złotych przy dzisiejszym przeliczniku).
Polskie szpitale właśnie zaczęły otrzymywać testy. Co ciekawe – według dokumentów, do których dotarł TVN24 – nie zostały one zgłoszone do Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych. To, a także szereg innych informacji, udało się przekazać opinii publicznej dzięki przeprowadzonej przez posłów Michała Szczerbę i Dariusza Jońskiego kontroli poselskiej w Ministerstwie Zdrowia i Urzędzie Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych.
Posłowie otrzymali dokumenty, w tym umowę z południowokoreańskim przedsiębiorstwem PCL, która określała m.in. liczbę testów i cenę. Okazało się przy okazji, że pierwotnie testów miało być dwa razy więcej. Ostatecznie zamówiono nie milion, a 500 tysięcy testów. Zapłacono całą kwotę, natomiast towar został dostarczony w dwóch transzach – jedna liczyła 150 tysięcy testów, druga zaś 350 tysięcy testów.
Terminy obu dostaw dzieliło kilka miesięcy.
Nie to jest jednak zastanawiające
Ministerstwo Zdrowia poczyniło już kilka zastanawiających zakupów, co niewątpliwie wymaga stosownego wyjaśnienia. Nie można jednak zapomnieć, że same opóźnienia w dostawach nie wydają się szczególnie dziwne w obliczu pandemii, która – jeszcze w kwietniu – jawiła się jako niebywałe zagrożenie, wpływając również na tempo obrotu towarów w światowej gospodarce.
Bezsprzecznie kontrowersyjny wydaje się jednak wspomniany fakt braku danych dot. zgłoszenia wyrobu „PCL COVID19 AG RAPID FIA„, czyli wspomnianych koreńaskich testów na koronawirusa, na co wskazuje Sebastian Migalski, wiceprezes urzędu. Sebastian Migalski dodaje też, że
Ministerstwo Zdrowia nie dokonuje zgłoszenia zakupionych testów, a jedynie informuje URPL o wskazanym zakupie
Na pytanie TVN24 o termin takiego zgłoszenia, URPL odpowiedział, że dokonano go niezwłocznie po sprowadzeniu pierwszej partii testów.
Czy testy… testują?
Gazeta Wyborcza ustaliła w maju, że koreańskie testy na koronawirusa cechują się sprawnością na poziomie 15-20 procent. Resort zdrowia postanowił zlecić wykonanie raportu dot. skuteczności, a instytut, któremu zlecono to zadanie, nie chciał udostępnić jego wyników, wskazując, że nie jest on do tego upoważniony.
Samo Ministerstwo Zdrowia, zapytane przez TVN24, wyjaśniło, że zgodnie z wynikami raportu ustalono, że koreańskie testy na koronawirusa cechują się zgodnością wyników na poziomie 57 procent wzwyż. Podkreślono też, że objawy kliniczne u testowanych pacjentów powodują, że skuteczność jest jeszcze wyższa.
Koreańskie testy na koronawirusa służyć mają przede wszystkim szpitalnym oddziałom ratunkowym, bądź izbom przyjęć, jeżeli w podmiocie nie ma SORu. I tutaj pojawia się olbrzymi problem, który poddaje w wątpliwość zasadność rzeczonego zakupu.
Szklanka do połowy pusta czy pełna?
Źródłowy serwis zapytał przedstawicieli szpitali o koreańskie testy na koronawirusa, a ci stwierdzili, że testy antygenowe są w takich warunkach zasadniczo bezużyteczne. Lekarze, ratownicy, czy pielęgniarki, nie mogą wykonywać testów – testy laboratoryjne przeprowadzają diagności.
Anonimowy specjalista dodaje, że materiał przed badaniem powinien znajdować się w komorze laminarnej, a samo pobranie należy wykonać w specjalnym stroju ochronnym. Dodatkowo z samej procedury testowania nie było żadnych szczególnych szkoleń.
Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe mankamenty koreańskich testów na koronawirusa można nawet uznać, że to jak rzut monetą (o wartości blisko 60 milionów złotych). Wobec pacjentów i tak trzeba wykonywać dodatkowe testy, by być pewnym zakażenia, bądź niezakażenia.
Wydaje się zatem, że resort zdrowia widzi szklankę do połowy pełną. Testy są przecież skuteczne (na poziomie 57 procent), można je szybko wykonać, no i mamy ich pod dostatkiem. Część środowiska medycznego widzi zaś szklankę do połowy pustą – po co wykonywać testy, które nic wiarygodnego nie wykazują.