Coraz więcej przedsiębiorców otwiera swoje lokale, bo wolą narazić się na karę niż upaść z założonymi rękoma. A jako że rząd nie kwapi się do wyciągania odpowiedzialności za naruszenie zasad, niebawem gospodarczy lockdown stanie się fikcją.
Wyjaśnijmy coś na wstępie: nic nie usprawiedliwia patologicznych zachowań polegających na organizowaniu imprezek na kilkaset osób w centrach miast. To narażanie ludzi na utratę zdrowia, a być może nawet i życia. Tyle że nie każdy jest kombinatorem. Ludzie chcą otworzyć knajpkę z dwoma stolikami, małą kawiarnię, sklep z bibelotami, siłownię. Właściciele dyskotek zaś chętnie by je otworzyli przy zachowaniu zdrowej logiki i wymogów sanitarnych. W świetle obowiązujących ograniczeń – nie mogą. Nie mi jednak oceniać zachowanie ludzi, którzy otwierają swe biznesy.
Oczywiste dla mnie jest, że większość robi to nie z potrzeby pokazania rządowi środkowego palca oraz lekceważenia pandemicznego ryzyka, lecz z powodu bardzo prozaicznego: bo trzeba za coś żyć, mieć pieniądze na utrzymanie rodziny, na zakup leków i – jeśli się uda – na wakacje w przyszłości. Dla przedsiębiorcy, który prowadził od kilkunastu lat swoją działalność i udało mu się dzięki biznesowi spłacić dom i odłożyć na bankowym rachunku 100 tys. zł, a dziś ma 100 tys. zł długu, sytuacja jawi się jako dramatyczna. Tym bardziej że przytłaczająca jest niepewność – bo nikt z nas nie wie, kiedy obostrzenia zostaną zdjęte.
Izba Gospodarcza Gastronomii Polskiej wskazała kilka dni temu, że od 18 stycznia 2020 r. otwartych było nawet 20 tys. lokali w całej Polsce, które powinny być zamknięte. Liczby te zapewne są przesadzone (a tak przynajmniej twierdzą rynkowi eksperci), ale kluczowy jest trend: coraz więcej osób podejmuje decyzję o naruszeniu obowiązujących ograniczeń; i liczba tych osób idzie już w tysiące.
Rządzący mają teraz trzy wyjścia. Pierwsze zakłada restrykcyjne podejście do wszystkich, którzy naruszają prawo (rzecz jasna moglibyśmy długo dyskutować, czy ograniczenia w wykonywaniu działalności gospodarczej wprowadzono w sposób legalny i zgodny z konstytucją). W efekcie tysiące przedsiębiorców zostałoby ukarane sankcjami do 30 tys. zł na łebka. Ten wariant, jak sądzę, jest mało prawdopodobny. Ostatnie, czego teraz potrzeba Prawu i Sprawiedliwości, to wytoczenie dział przeciwko naprawdę poważnie dotkniętej pandemicznym kryzysem grupie, jaką są przedsiębiorcy. Mówiąc wprost: na „dojechaniu” kombinatora politycy raczej zyskają, niż stracą. Ale na pogrążeniu zapłakanych ludzi, którym przychodzą na myśl najczarniejsze wizje, żaden polityk nic nie zyska.
Drugi wariant to nie robić nic. On jednak w praktyce oznacza, że gospodarczy lockdown co prawda na papierze będzie obowiązywał, ale w praktyce upadnie. Gdy bowiem na ulicy, na której biznesy prowadzi 10 osób, trzy postanowią ponownie otworzyć działalność, to siedem pozostałych szybko dostrzeże, że nie warto frajersko – ich zdaniem – czekać na lepsze czasy.
Trzecia możliwość – myślę, że właśnie ten scenariusz się ziści – to strategiczne wycofanie się z obostrzeń. Rządzący dostrzegają, że przedsiębiorcy są na skraju wytrzymałości i coraz trudniej utrzymać dyscyplinę w narodzie. Można więc zrobić z siebie pośmiewisko i pokazać, że nawet ryzyko kar nie wywołuje w ludziach strachu. Można też nakładać kary na każdego łamiącego prawo i w efekcie doczekać się widowiskowego samobójstwa przed Kancelarią Prezesa Rady Ministrów. Ale można także niebawem wyjść na konferencję prasową i sprzedać ludziom historię o coraz mniejszej liczbie zakażeń i tym samym zmniejszających się zagrożeniach, co poskutkuje otwarciem biznesu w – jak rzecz jasna usłyszymy – pełnym reżimie sanitarnym (cokolwiek by to znaczyło). Wówczas politycy wyszliby z tej sytuacji z twarzą, a być może nawet niektórzy byliby wdzięczni, że w końcu ktoś wsłuchał się w głos przedsiębiorców.