Klasycznym przykładem są deweloperzy – korzystający z preferencji podatkowych, ograniczonej podaży gruntów i zabetonowanego prawa budowlanego. Ale deweloperka to tylko wierzchołek góry lodowej. W podobny sposób funkcjonuje dziś system wydawniczy w edukacji – coś, co coraz więcej rodziców zaczyna nazywać wprost: mafią podręcznikową.
Na popularnym Wykopie jeden z internautów zwrócił uwagę na mechanizm, który zna każdy rodzic ucznia szkoły podstawowej czy średniej. Co roku kupuje się nowe komplety książek – często za kilkaset złotych – mimo że treści w nich zawarte niewiele różnią się od tych sprzed roku. Różnica? Kilka zmienionych zadań, przestawiona kolejność rozdziałów, kosmetyczna korekta grafiki. Efekt: stare podręczniki tracą wartość, a rynek wtórny praktycznie nie ma racji bytu.
To nie jest przypadek
Wydawnictwa świetnie wiedzą, że bez regularnych „aktualizacji” obrót ich produktami spadłby drastycznie. Wsparciem dla tego modelu jest całe otoczenie systemowe – nauczyciele, którzy często wybierają serie wydawnicze wspierane dodatkowymi darmowymi materiałami; ministerstwo, które co kilka lat ogłasza „unowocześnienia” podstawy programowej; i wreszcie szkoły, które rzadko kiedy stawiają na tańsze, dostępne alternatywy.
W praktyce oznacza to, że rodzice stają się zakładnikami tego układu. Rynek używanych podręczników jest zepchnięty do defensywy, bo nagle okazuje się, że egzemplarz kupiony rok wcześniej nie pasuje do nowej wersji. Dla rodzin wielodzietnych to dramat – tam, gdzie starsze dziecko mogłoby przekazać książki młodszemu, zmiana „layoutu” czy kolejności tematów czyni to niemożliwym.
To nie tylko polski problem
Podobne mechanizmy krytykowano w USA czy we Francji, gdzie wydawnictwa latami żerowały na „nowych edycjach”. Jednak w Polsce szczególnie widać, jak bardzo system sprzyja interesom biznesu kosztem obywateli. Przecież wystarczyłoby, by państwo konsekwentnie promowało darmowe podręczniki cyfrowe, udostępniane w otwartych licencjach. W dobie e-learningu i powszechnego dostępu do internetu nie ma żadnego powodu, by dzieci uczyły się z papierowych, co roku odświeżanych tomów za setki złotych.
Możliwe rozwiązania są trzy: pierwszym są cyfrowe podręczniki, przygotowywane przez zespoły ekspertów finansowane centralnie, aktualizowane transparentnie i bez opłat dla rodziców. Ważna jest też stabilność podstawy programowej – koniec z ciągłymi „reformami”, które w praktyce oznaczają tylko wymuszoną wymianę materiałów. Wreszcie, legalizacja rynku wtórnego – obowiązek dopuszczania starych wydań do użytku przez kilka lat, o ile różnice w treści nie mają realnego znaczenia.
Problem podręczników jest symbolem szerszego zjawiska: w Polsce kolejne rządy zbyt łatwo ulegają wpływowi lobby, które potrafi wykazać, że ich biznes to „interes narodowy”. Tymczasem prawdziwym interesem państwa jest ulżyć rodzinom, a nie windować ich wydatki w imię utrzymania kilku wydawnictw przy życiu.
Patologia podręcznikowa nie różni się od patologii mieszkaniowej – i tu, i tu ktoś sprytnie ustawił reguły gry, by co roku drenować kieszenie obywateli. Różnica polega tylko na tym, że w przypadku książek rzadko kto ma odwagę mówić o tym głośno. Może najwyższy czas to zmienić.