Według najnowszej analizy Grupy Morizon-Gratka, dostępność mieszkań w Polsce znowu rośnie – i to nie w tempie symbolicznego centymetra na rok, ale całkiem zauważalnie.
Wskaźnik dostępności cenowej mieszkań – czyli ile metrów kwadratowych można kupić za przeciętne wynagrodzenie – osiągnął poziom 0,65 m². To o 10% więcej niż rok temu. Jeszcze nie jest tak dobrze jak w złotych czasach 2016–2018, ale kierunek zmian daje powody do umiarkowanego optymizmu. Dla porównania – w 2007 roku przeciętna pensja starczała zaledwie na 0,43 m² mieszkania. Teraz to już ponad 50% więcej.
Oczywiście, jak to w Polsce, wszystko zależy od miejsca
Królem dostępności jest województwo lubuskie, gdzie za jedną wypłatę można kupić niemal 0,8 m² mieszkania na rynku wtórnym w Gorzowie Wielkopolskim. Zielona Góra nieco słabiej, ale i tak lepiej niż większość Polski – 0,65 m². Za to w Warszawie i Krakowie – dwóch miastach o najwyższych wynagrodzeniach – kupimy za pensję ledwie 0,41 m². W Gdańsku – 0,43 m². Tak wygląda bolesna ironia rynku – im więcej zarabiasz, tym mniej mieszkania dostajesz za swoją pensję.
Jeśli ktoś myśli o kredycie hipotecznym, tu także sytuacja robi się trochę bardziej znośna. Przy 25-letnim kredycie, wkładzie własnym 20% i RRSO 6,9%, rata pochłania dziś średnio 47,5% wynagrodzenia netto. W Gorzowie Wlkp. to tylko 33,7%. W Łodzi, Katowicach czy Bydgoszczy – około 39%. Ale w Krakowie już 65,1%, w Warszawie 64,4%, a w Gdańsku 62,2%.
To już nie kredyt, to drugi etat
Wniosek? Polska to dziś dwa rynki mieszkaniowe. Jeden – relatywnie dostępny, obejmujący miasta regionalne i województwa o umiarkowanych cenach. Drugi – Warszawa, Trójmiasto, Kraków – wciąż pozostaje elitarną ligą, w której bez wsparcia rodziców lub spadku po cioci z Kanady trudno o samodzielny zakup.
Minister funduszy i polityki regionalnej chwali się, że „dostępność mieszkań rośnie stabilnie od II kwartału 2024 roku”. I słusznie – dane Morizon-Gratka to potwierdzają. Do tego rośnie wybór ofert na rynku pierwotnym i wtórnym, więc realnie łatwiej znaleźć coś na miarę własnych możliwości – zwłaszcza poza dużymi aglomeracjami.
Warto jednak zachować zdrowy rozsądek. Bo choć statystyki wyglądają lepiej, przeciętny Kowalski wciąż kupuje swoje pierwsze mieszkanie z duszą na ramieniu – wiedząc, że przez najbliższe 20 lat jego domowy budżet będzie kręcił się wokół jednej, konkretnej daty w miesiącu: dnia spłaty raty.
Ale przynajmniej znowu jest z czego wybierać. I znów można choć trochę planować. A to, jak na polskie realia, naprawdę niezła wiadomość.