Dzisiaj mija termin ultimatum prezesa Prawa i Sprawiedliwości skierowanego do jego własnych ministrów. Nagrodzeni przez poprzednią premier muszą oddać pieniądze na wskazane akcje charytatywne albo pożegnać się z miejscami na listach. To bardzo źle, z kilku powodów.
Powszechne oburzenie wśród Polaków wzbudziły nagrody dla ministrów i wiceministrów, które były wypłacane w okresie rządów Beaty Szydło. Był to dość istotny wstrząs na wizerunku partii rządzącej, który to prawdopodobnie – w połączeniu z kolejną okołoaborcyjną awanturą – zaowocował tymczasowym tąpnięciem wyników Prawa i Sprawiedliwości w sondażach. Skutkiem było nie tylko zmuszenie beneficjentów nagród do ich wpłaty na Caritas, ale również specjalna ustawa obcinająca uposażenie posłów i senatorów.
Nagrody dla ministrów wyszły im bokiem – wystarczyła jedna decyzja Prezesa
Obecna wicepremier, rzecz jasna, broniła swoich decyzji w Sejmie. Zaprezentowała posłom, i przy okazji całej Polsce, bardzo emocjonalne wystąpienie. Jej zdaniem, te nagrody należały się członkom rządu za ciężką pracę. Oczywiście, można by takiego stanowiska bronić – wydaje się być ono całkiem logiczne. Według narracji partii rządzącej, okres rządów Beaty Szydło to czas prosperity, przywracania godności najbiedniejszym Polakom oraz uszczelnienia systemu podatkowego. Niestety, społeczeństwo nie przyjęło takiego postawienia sprawy ze zrozumieniem.
Nie przyjął go również Jarosław Kaczyński, który nakazał nagrodzonym przekazać wszystko co do gorsza na wskazane cele charytatywne. Ci, którzy nie podporządkowaliby się jego decyzji, musieliby liczyć się chociażby z utratą miejsc na listach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości. Dla polityków tej partii najpewniej byłby to koniec kariery – albo śmierć polityczna, albo wegetacja w jakimś trzeciorzędnym, kanapowym ugrupowaniu. Nic więc dziwnego, że nagrodzeni zrobili wszystko, co mogli, byleby tylko dotrzymać wyznaczonego przez prezesa terminu. Ten upływa właśnie 15 maja.
Jak podaje Wirtualna Polska, wiąże się to z przykrymi konsekwencjami dla niedawnych beneficjentów rządowych nagród. Michał Dworczyk, niegdyś sekretarz stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej a obecnie szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, musi wziąć trzeci kredyt, by móc w ogóle zwrócić otrzymaną nagrodę. Do tego sprzedać samochód. W podobnej sytuacji znajdować się mają minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz oraz minister koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński. Wydatki nie ominą również samej Beaty Szydło. Musiała zwrócić 65 tysięcy złotych a w jej ostatnim oświadczeniu majątkowym oszczędności w gotówce wyniosły raptem 56 tysięcy.
Polacy nie chcą, żeby urzędnicy zarabiali duże pieniądze
W tym momencie pozwolę sobie postawić bardzo kontrowersyjną tezę: pechowi ministrowie i sekretarze stanu naprawdę zasługują na współczucie. Otrzymali, w pełni legalnie, nagrody od swojego zwierzchnika. Oczywiście, nie ma co się oszukiwać – były one wręcz uznaniowe, wypłacane bardziej z tytułu piastowania samego stanowiska, niż za konkretne osiągnięcia. Choć, jak już wspomniałem wyżej, zgodnie z narracją prezentowaną przez Prawo i Sprawiedliwość, można by bronić tezy zupełnie odmiennej. Teraz te nagrody zostały im odebrane, skądinąd po czasie. Prezes okazał jednak łaskę – nie kazał oddawać nagród natychmiast, dał czas do połowy maja. Łatwo się jednak spodziewać, że wielu z nich już w jakiś sposób te środki zagospodarowała. Przypomnijmy: są to kwoty rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych. To z kolei wymusiło na nich karkołomne próby zdobycia pieniędzy, by zadowolić Prezesa i utrzymać się w polityce. Pożyczki, kredyty, wyprzedaż majątku. Ktoś mógłby odpowiedzieć: „I bardzo im tak dobrze”. Właśnie w tym tkwi istota problemu.
Polacy bardzo nie lubią, kiedy osoby piastujące stanowiska w administracji państwa zarabiają dużo. Bardzo łatwo tą niechęć rozgrywać dla celów politycznych. Wszyscy na pewno pamiętamy rozdmuchaną do nieprzyzwoitości kwestię słynnych ośmiorniczek w szafranie. Teraz, z całą pewnością, wiele osób odczuwa satysfakcję z tego, że ministrowie zostali upokorzeni i zmuszeni do oddania „nienależnych” pieniędzy. Nie ma co się oszukiwać, politycy – wbrew temu, co niektórzy z nich myślą – nie należą do specjalnie lubianej klasy społecznej. Problem zaczyna się wówczas, gdy ta niechęć do płacenia urzędnikom przekłada się na funkcjonowanie państwa. Na przykład ostatnia waloryzacja pensji w Służbie Cywilnej miała miejsce osiem lat temu. To oznacza, że niezależnie od wzrostu cen pensje urzędników pozostają takie same. A to przecież ci ludzie mają zapewniać fachową obsługę wszelkich spraw obywateli. Warto o tym pamiętać, kiedy znowu będzie się chciało narzekać na to, że pracownik urzędu był „niemiły”.
Nagrody dla ministrów kolejną okazją, by poddać własny obóz polityczny próbie?
To właśnie na urzędnikach najłatwiej zbijać polityczny kapitał i szukać pozornych oszczędności. Każdy, kto wziąłby ich w obronę natychmiast może liczyć na łatkę „złodzieja, który by najchętniej rozkradł ze swoimi kolesiami majątek narodowy”. Czyż nie w te tony uderzano teraz względem przedstawicieli opozycji, którzy ośmielili się skrytykować pomysł obniżania pensji parlamentarzystów? Oczywiście, niskie uposażenie niespecjalnie zachęca fachowców do szukania szczęścia w tej czy innej formie służby publicznej. Z drugiej strony, z punktu widzenia całości budżetu państwa fakt, że „będzie skromniej” nie ma żadnego znaczenia. Łatwo rzucić hasło „taniego państwa”, ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że nie może ono być państwem dziadowskim. Jeśli oburza nas fakt, że podstawowym kryterium wygrania przetargów jest cena a nie jakość, to takie samo oburzenie powinno w nas wzbudzić pozorne oszczędzanie na osobach sprawujących funkcje publiczne. Jedno i drugie, śmiem twierdzić, działa w bardzo podobny sposób. Nie mówiąc o tym, że marna płaca sprzyja korupcji.
W przypadku tych konkretnych decyzji Jarosława Kaczyńskiego słowo „oburzenie” jest tym bardziej adekwatne, że ofiarami klasycznego populizmu padły osoby piastujące najwyższe stanowiska w państwie. Obecna wicepremier oraz ministrowie rządu Rzeczpospolitej Polskiej zostali publicznie upokorzeni przez przywódcę partii politycznej, z której się wywodzą. Prezes jest zdania, że polityka ma być służbą dla państwa – a nie sposobem do robienia na nim pieniędzy. Problem polega na tym, że traktując w ten sposób urzędników tak wysokiego szczebla okazuje właśnie kompletne lekceważenie państwa i jego organów. Przy okazji sprowadzając na swoich własnych ludzi tarapaty finansowe. Jarosław Kaczyński znany jest z poddawania polityków swojego obozu licznym próbom. Wbrew pozorom, często działa też pod wpływem emocji. Przykładem mogą być, skądinąd słuszne, zmiany w prawie łowieckim czy, dużo mniej słuszny, projekt zakazu hodowli zwierząt futerkowych w Polsce.
Przegrali wszyscy – ministrowie, parlamentarzyści i państwo
Partia rządząca, dzięki wspomnianej wyżej niechęci społeczeństwa do administracji oraz płaceniu jej rozsądnych pieniędzy, odzyskała straty wizerunkowe. Znów powiększa przewagę nad opozycją. To fakt bezdyskusyjny. Pytanie jednak, czy Prawo i Sprawiedliwość mogło się zachować w sprawie nagród dla ministrów inaczej – w sposób bardziej konstruktywny i nie pogłębiający tylko patologii, jaką jest podejście do płac urzędników czy nawet parlamentarzystów? Myślę, że zamiast nagrody dla ministrów oraz ciąć pensje parlamentarzystów, PiS mógł zaproponować dużo bardziej konstruktywne rozwiązanie. Sama kwestia nagród dla ministrów aż prosiła się o uregulowanie w taki sposób, by ograniczyć wszelką uznaniowość przy ich przyznawaniu do absolutnego minimum.
Był to też świetny moment do rozpoczęcia rzetelnej debaty na temat zarobków osób sprawujących najważniejsze stanowiska w państwie oraz, szerzej, całości pracowników administracji publicznej. Niestety, zupełnie zmarnowany – po raz kolejny, zatriumfowała koncepcja państwa dziadowskiego, robionego byle jak, po taniości. Co więcej, konkretne osoby zostały potraktowane przez własną partię w bardzo brzydki sposób. Dlatego naprawdę przykro mi na to patrzeć.