Już lepiej by było, jakby MKiDN przyznało, że chodzi o przekupienie artystów przed następnymi wyborami
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego jest zdeterminowane, by przyjąć nowelizację rozporządzenia w sprawie opłat uiszczanych przez posiadaczy urządzeń reprograficznych, która miałaby obowiązywać od 1 stycznia 2026 r. Z punktu widzenia producentów oraz konsumentów to fatalna wiadomość. Nowa opłata reprograficzna oznacza bowiem objęcie nią nowych kategorii urządzeń. Chodzi przede wszystkim o elektronikę: smartfony, tablety oraz telewizory Smart TV. W ich przypadku danina ma wynieść 1 proc. wartości produkcyjnej.
Nie jest żadną tajemnicą, że nowy "podatek od smartfonów" wcale mi się nie podoba. Krytykowałem plany jego wprowadzenia wtedy, kiedy przymierzał się do tego rząd Prawa i Sprawiedliwości. Krytykuję dokładnie takie same zakusy także teraz. Sytuacji nie poprawiają komunikaty wysyłane przez resort kultury, które wcale nie dają odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego niby wprowadzenie takiej daniny miałoby być teraz Polsce do czegoś potrzebne.
Rządzący argumentują, że rozszerzenie opłaty reprograficznej miałoby stanowić rekompensatę dla twórców, których utwory są kopiowane w ramach dozwolonego użytku prywatnego. Brzmi to całkiem sensownie w przypadku kserokopiarek czy archaicznych nośników w rodzaju płyt CD/DVD albo nawet przenośnych pamięci USB. W grę wchodziłyby także dekodery telewizyjne z opcją nagrywania. W przypadku tych wyspecjalizowanych urządzeń służących do utrwalania utworów nowa opłata reprograficzna rzeczywiście ma uzasadnienie.
Jak jednak miałoby wyglądać kopiowanie utworów za pomocą smartfona czy tabletu? Sposób działania oprogramowania urządzeń mobilnych wcale nie sprzyja ściąganiu utworów z internetu i dzielenia się nimi ze znajomymi. Równocześnie korzystanie z Netflixa czy YouTube'a nie ma nic wspólnego z dozwolonym użytkiem. Piractwo straciło swoje dotychczasowe znaczenie i przeżywa renesans głównie z powodu pazerności korporacji, do których należą serwisy streamingowe. Programy komputerowe i aplikacje nas nie interesują, bo ich prawo dozwolonego użytku po prostu nie obejmuje.
Mamy więc do czynienia z urządzeniami, które potencjalnie mogą służyć zwielokrotnianiu filmów, seriali i muzyki przy całkiem dużej dozie samozaparcia oraz istnieniu dużo wygodniejszych alternatyw w postaci licencjonowanych źródeł. Co jeszcze mają nam do powiedzenia urzędnicy MKiDN? "Spokojnie, to wcale nie jest podatek".
Nie, środowiska artystyczne nie robią społeczeństwu żadnej łaski przez sam fakt istnienia prawa dozwolonego użytku
Gdybym dostawał złotówkę za każdym razem, gdy jakiś urzędnik zacznie przekonywać opinię publiczną, że ich nowa danina wcale nie jest podatkiem, to najprawdopodobniej uzbierałbym już parędziesiąt złotych. Nie jest to może duża kwota, ale wciąż dziwi, że ktoś sięga po taką argumentację na poważnie. Resort kultury stawia sprawę w następujący sposób:
Opłata reprograficzna nie jest podatkiem. Nie wpływa do budżetu państwa ani samorządów terytorialnych. Przekazywana jest twórcom, gdyż darmowe odtwarzanie ich utworów zwiększa atrakcyjność i popyt na urządzenia elektroniczne takie jak smartfony, tablety czy laptopy, a jednocześnie zmniejsza wpływy twórców ze sprzedaży swoich utworów.
Teoretycznie urzędnicy mają za każdym razem rację. Odwołują się bowiem do definicji podatku z ordynacji podatkowej, której jednym z elementów jest przekazywanie środków właśnie do budżetu państwa albo samorządu. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia z punktu widzenia potocznej definicji podatku, którą społeczeństwo posługuje się na co dzień. Jej kluczowym elementem jest z kolei wyciąganie przez państwo albo dowolną jego mackę pieniędzy od podatników bez dawania czegokolwiek w zamian. Zaryzykowałbym więc stwierdzenie, że o wiele ważniejsze są kryteria publicznoprawnego charakteru oraz bezzwrotności.
Jak to jest więc ze "zwiększeniem atrakcyjności i popytu na urządzenie elektroniczne takie jak smartfony, tablety czy laptopy"? Nie wiem jak wy, ale mi jeszcze się nie zdarzyło choćby rozważać przy zakupie telefonu, komputera czy tabletu tego, czy nowy sprzęt pozwoli mi legalnie pobierać pliki z filmami czy muzyką. Prawdę mówiąc, w ogóle tego nie robię. Moje relacje z YouTube czy serwisami streamingowymi można zaś określać na różne sposoby, ale na pewno nie będzie to słowo "darmowy". To jednak nie koniec oderwanych od rzeczywistości argumentów MKiDS.
Opłata znacznie poszerza też darmowy dostęp do dóbr kultury. To dzięki niej możliwe jest w pełni legalne darmowe odtwarzanie dla celów prywatnych, rodzinnych czy towarzyskich muzyki, filmów, książek czy obrazów chronionych prawem autorskim.
Nie, drodzy urzędnicy. Dozwolony użytek jest możliwy dlatego, że wynika on z przepisów prawa. Tak postanowił ustawodawca w art. 23 ustawy Prawo autorskie i prawa pokrewne. Artyści i organizacje ich zrzeszające muszą się podporządkować, bo tak działa władza państwowa. Nie występuje tutaj żaden element "coś za coś". Mamy do czynienia z jednostronnym kształtowaniem praw i obowiązków.
Niektóre argumenty Ministerstwa Kultury są tak oderwane od rzeczywistości, że aż łapię się za głowę
Ktoś mógłby stwierdzić, że powyższe luki w argumentacji resortu kultury nie mają większego znaczenia, jeśli nowa opłata reprograficzna rzeczywiście nie spowoduje wzrostu cen. Z takiego założenia wychodzą urzędnicy MKiDN:
Opłata reprograficzna nie musi wpływać na ceny urządzeń, czego dowodem są niższe ceny tych samych popularnych smartfonów czy komputerów w Niemczech niż w Polsce. W Niemczech pobiera się największe kwoty z opłaty (z samych urządzeń audio-wideo ponad 330 mln EUR rocznie), a w Polsce – jedną z najmniejszych kwot na świecie (ca. 1,7 mln EUR rocznie).
Różnica wynika z faktu, że w Niemczech, Francji, Włoszech ale też na Węgrzech, w Czechach czy Rosji opłatą objęte są najnowsze urządzenia, w tym smartfony, tablety czy telewizory SMART. W Polsce opłatą reprograficzną objęte są urządzenia już nie produkowane – magnetofony i magnetowidy.
Jest tylko jeden mały problem: w Niemczech podstawowa stawka VAT wynosi 19 proc., w Polsce 23 proc. Już sam ten fakt zadaje kłam wyjaśnieniu Ministerstwa Kultury. Należy przy tym wspomnieć o innych istotnych czynnikach kształtujących tę różnicę w cenie. Niemcy należą na przykład do strefy euro, a Polska trzyma się złotówki. Ma to oczywiście swoje zalety, jak na przykład możliwość w pełni suwerennego kształtowania polityki monetarnej. Rzecz jednak w tym, że z punktu widzenia globalnych producentów nasz kraj wciąż pozostaje stosunkowo mało istotnym rynkiem położonym gdzieś na końcu Europy. W grę wchodzi także zmienność kursu naszej waluty, o czym cały czas boleśnie przekonują się użytkownicy serwisu Steam.
Nie ma oczywiście całkowitej pewności, że "big-techy" przerzucą koszt nowej opłaty reprograficznej na konsumenta. Musimy jednak zdać sobie w tym momencie ważne pytanie: kiedy ostatnim razem przedsiębiorcy tak postąpili? Mogą to zrobić razem z wejściem w życie nowych przepisów i po prostu zrzucić winę na zupełnie inne obiektywne czynniki: inflację, koszty pracy, koszty energii, dostępność komponentów, cła Donalda Trumpa, plamy na Słońcu. W grę wchodzi także odczekanie jakiegoś czasu i skorygowanie następnej planowej podwyżki cen, by wyjść na swoje.
Nie ma się co oszukiwać: prędzej czy później za państwowe dopieszczanie artystów zapłaci konsument i podatnik. Dlaczego akurat ta jedna grupa zawodowa cieszy się takim specjalnym traktowaniem, gdy równocześnie rząd opędza się od lekarzy, nauczycieli i pracowników budżetówki niczym od namolnych much? Wyjaśnienie jest proste. Politycy żyją w trochę innym świecie. Wciąż wierzą, że poparcie "gwiazd" poprawi ich wyniki wyborcze. Mogę się też mylić i artyści mają po prostu naprawdę świetnych lobbystów.