Politycy jak ognia unikają wspominania o jedynym potencjalnie skutecznym problemu finansowania ochrony zdrowia
Po raz kolejny dojrzeliśmy jako państwo do rozmowy o pieniądzach w ochronie zdrowotnej. Ściślej mówiąc, okazało się, że prawdopodobnie jest ich mniej, niż być powinno. Marcin Szermański pisał niedawno na Bezprawniku o problemach finansowych NFZ. Ich rezultatem miało być wstrzymanie planowych zabiegów w szpitalach dużo wcześniej, niż zdarzało się to zwykle. Dlaczego napisałem "miało być"? Ministerstwo Zdrowia zdążyło zdementować informacje o wstrzymywaniu zabiegów onkologicznych. Przy okazji resort wyjaśnił, w czym tkwi istota problemu z finansowaniem ochrony zdrowotnej.
Zwracamy uwagę, że przychody ze składki zdrowotnej nie pokrywają w pełni zobowiązań NFZ wynikających z finansowania świadczeń. Dlatego konieczne jest utrzymanie odpowiedniego poziomu wsparcia z budżetu państwa – w 2025 r. dotacja budżetowa przekroczyła już 31 mld zł. Na sytuację finansową Funduszu wpływają m.in.:
Innymi słowy: nasze składki zdrowotne, które są głównym źródłem pieniędzy na nasze leczenie, nie wystarczają do sfinansowania publicznej ochrony zdrowia. Dlatego państwo musi do niej dokładać parędziesiąt miliardów złotych rocznie. Najdelikatniej rzecz ujmując, nie jest to optymalne rozwiązanie w sytuacji, gdy Polska boryka się z potworną dziurą budżetową, która w przyszłym roku ma wynieść 271,7 mld zł.
Jakie mamy rozwiązania? Politycy wszystkich opcji stawiają zazwyczaj na jedno z dwóch. Z jednej strony możemy rzeczywiście zwiększać udział dopłat budżetowych i liczyć, że na jakiś czas to wystarczy. Zaletą tego rozwiązania jest ograniczona skala irytowania Polaków. Czytaj: wyborców. Druga opcja to marzenia o częściowej odpłatności, zamykaniu nierentownych placówek – na przykład szpitali powiatowych. Tym razem jest na odwrót: być może udałoby się ograniczyć w ten sposób koszty, ale równocześnie rządzący rozwścieczyliby elektorat.
Polaków stać na podniesienie składki zdrowotnej o 2 proc. Dużo więcej zyskali na obniżeniu PIT do 12 proc.
Być może troszeczkę rozminąłem się z prawdą. Jest jeszcze trzecia możliwość: zwalać winę na lekarzy i próbować wmówić społeczeństwu, że zarabiają oni niestworzone kwoty. W niczym to nie pomoże, ale przynajmniej odwróci uwagę na jakiś czas od polityków i ich roli w budowaniu niewydolnego oraz niedofinansowanego systemu.
Nie jestem też przekonany, czy uwolnienie rynku ubezpieczeń zdrowotnych dałoby nam jakąś trwałą poprawę niezależnie od tego, czy mówimy o powrocie do Kas Chorych, dopuszczeniu do systemu podmiotów prywatnych czy jakimś rozwiązaniu hybrydowym. Reformy instytucjonalne na razie odłóżmy na bok. Najpierw trzeba ustabilizować sytuację.
Gdybyśmy rzeczywiście chcieli przynajmniej spróbować rozwiązać problem na jakiś czas, to pozostaje nam tak naprawdę opcja atomowa. W grę wchodzi przecież podniesienie składki zdrowotnej. Obecnie wynosi ona 9 proc., jeśli akurat nie jesteśmy przedsiębiorcą korzystającym z preferencyjnej formy opodatkowania. Wbrew pozorom są to naprawdę ogromne pieniądze. Według projektu planu finansowego NFZ na 2026 rok, wpływy z tego tytułu mają wynieść około 184,3 mld zł.
Podniesienie składki zdrowotnej o 1 proc. przyniosłoby ok. 20 mld zł. Tym samym, gdybyśmy zwiększyli ją do 11 proc., to system opieki zdrowotnej nie musiałby polegać na dopłatach z budżetu państwa. Daje nam to dwie zasadnicze korzyści. Z jednej strony mamy pieniądze na leczenie, z drugiej zaś automatycznie obcinamy deficyt budżetowy.
Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to propozycja, na którą wielu czytelników zareaguje pukaniem się w czoło. W końcu wyższa składka zdrowotna oznacza niższe pensje. Warto jednak pamiętać o kilku aspektach całej sprawy. Poprzednie podwyższenie składki zdrowotnej było rozłożonym w czasie procesem, który trwał od 2001 do 2003 r. W międzyczasie realne wynagrodzenia Polaków wzrosły wielokrotnie.
Nasz kraj dołączył zaś podobno do gospodarczej elity świata. Nie jesteśmy już biedni. 2 proc. to nieduży koszt, gdy weźmiemy poprawkę na obniżenie przez poprzedni rząd podstawowej stawki PIT do 12 proc. Poza tym, nie da się równocześnie mieć wysokiego poziomu usług publicznych oraz śmiesznie niskich podatków i innych danin. Akurat oszczędzanie na zdrowiu to kiepski pomysł. Tutaj chytry traci wielokrotnie, do tego często bardzo boleśnie.
Najważniejsze jest jednak to, że jest to właściwie jedyne rozwiązanie, którego od dawna nie próbowaliśmy. Naprawdę ktoś myśli, że kolejna wielka reforma organizacyjno-kosztowa przyniosłaby cokolwiek poza latami chaosu? Jeśli tak, to polecam spojrzeć na stan polskiej edukacji. Owszem, podniesienie składki zdrowotnej trochę zaboli. Trudno jednak wyobrazić sobie inne zgodne z Konstytucją rozwiązanie problemu, które ma szansę zadziałać. Każdy rok zwłoki to tylko pogłębianie bałaganu i zapaści instytucji, które powinny dbać o nasze zdrowie, zamiast martwić się o to, czy będą pieniądze.