Polityczne transfery parlamentarzystów to temat kontrowersyjny i często dość drażliwy. W polskim systemie politycznym przynależność partyjna stanowi w końcu jeden z kluczowych czynników determinujących szanse danego kandydata na wybór. Dla samych partii zmiana barw w trakcie kadencji to wręcz akt zdrady. Dobrze jednak, że parlamentarzyści mają taką możliwość.
Mało jest rzeczy elektryzujących wyborców określonej partii jak polityczne transfery parlamentarzystów z jej klubu do konkurencji
Zmiany klubowych barw w trakcie kadencji Sejmu za każdym razem wywołują mniejsze lub większe kontrowersje. Nie chodzi nawet o wyjątkową polaryzację sceny politycznej w naszym kraju. Z punktu widzenia partii politycznych tracących akurat posła czy senatora niewątpliwie mamy do czynienia ze stratą. Wręcz zdradą. Podobnie mogą reagować co bardziej zaangażowani politycznie wyborcy. Nie jest w końcu żadną wiedzą tajemną, że w Polsce głosuje się bardziej na partię, niż na konkretnego człowieka.
A jednak polityczne transfery parlamentarzystów przytrafiają się w każdej kadencji. Ruch ten odbywa się zazwyczaj w dwóch kierunkach. Z jednej strony politycy wybierają nowe i bardziej obiecujące projekty polityczne, niejako uciekając z tonących okrętów. Drugą możliwością jest skuszenie się na frukty zapewniane przez udział w sprawowaniu władzy. Cechą wspólną obydwu przypadków jest dbanie wyłącznie o własny interes. Niezależnie od tego jak bardzo dany polityk zarzekał się, że chodzi o troskę o dobro wspólne, ojczyznę i najświętsze wartości.
W takiej sytuacji bardzo szybko pojawia się pokusa, by polityczne transfery w trakcie kadencji ograniczyć. Czy jednak ustawa zasadnicza rzeczywiście powinna zawierać jakąś formę zakazu zmiany przynależności partyjnej parlamentarzystów? Istniej kilka powodów, dla którego byłby to naprawdę zły pomysł.
Polityczne transfery parlamentarzystów wbrew pozorom spełniają całkiem pożyteczną funkcję
Mandat wolny, jakim naród obdarza w wyborach swoich przedstawicieli, jawi się na pierwszy rzut oka jako mechanizm wręcz szkodliwy. Po wyborze parlamentarzyści nie są w żaden sposób związani wolą swoich wyborców. Mogą lekceważyć ją sobie do woli, robić co im się żywnie podoba – kierując się na przykład korzyściami dla siebie samego. Głośnym przykładem ostatnich dni może być egzotyczny transfer posłanki Lewicy Moniki Pawłowskiej do Porozumienia Jarosława Gowina, współtworzącego koalicję rządzącą.
Tyle tylko, że polityczne transfery parlamentarzystów pozwalają także reagować im na zmianę sytuacji politycznej w kraju. Przyzwyczailiśmy się raczej do jej zabetonowania – przed sześcioma latami względnie stabilnej hegemonii Zjednoczonej Prawicy mieliśmy przecież osiem lat rządów PO-PSL. Wcześniej jednak nowe partie powstawały i upadały, koalicje rządzące były zrywane i odtwarzane. W takich sytuacjach. Bez możliwości zmiany barw klubowych swojej reprezentacji w Sejmie nie mieliby protoplaści Konfederacji w zeszłej kadencji, ani Polska 2050 w obecnej.
Co więcej, zakaz zmieniania przynależności parlamentarnej dodatkowo zwiększyłby już istniejące obciążenie ustrojowe w postaci zbyt dużej roli partii politycznych. Uwiązanie posła czy senatora na cztery lata do partii tylko poszerzałoby władzę, jaką już teraz dzierżą nad parlamentarzystami partyjni przywódcy. W takiej sytuacji przedstawiciele staliby się wręcz zbędni. W końcu głosy moglibyśmy spokojnie rozdzielać pomiędzy partie.
Tymczasem istotą wolnego mandatu jest nie tylko lekceważenie woli wyborców, ale przede wszystkim „przekazom dnia” i instrukcjom głosowania płynącym z partii. Problemem naszej demokracji przedstawicielskiej jest właśnie to, że takie przypadki należą do rzadkości.
Być może mandat wolny pozwala posłom lekceważyć wyborców, jednak wszystkie alternatywne rozwiązania są dużo gorsze
Skoro więc transfery polityczne parlamentarzystów pełnią pożyteczną rolę wentylu bezpieczeństwa na wypadek wstrząsów na scenie politycznej, to jak moglibyśmy ograniczyć lekceważenie woli wyborców? Alternatywnym rozwiązaniem mogłaby być po prostu możliwość odwołania przedstawiciela przez wyborców w trakcie kadencji. To jednak wcale nie jest takie proste, jakim mogłoby się wydawać.
Na przeszkodzie stoi niewątpliwie ordynacja wyborcza w wyborach do sejmu. Ich proporcjonalny charakter połączony z metodą rozdziału głosów bardzo komplikuje sprawę. W końcu referendum o odwołanie danego posła mogliby łatwo zdominować wyborcy najsilniejszych komitetów. To umożliwiłoby relatywne łatwe odwoływanie posłów mniejszych partii. Problem nie występuje w przypadku senatorów – tych wybieramy w jednomandatowych okręgach wyborczych.
Kolejną możliwością byłaby wymiana mandatu wolnego na związany. Tylko kto w takim wypadku miałby formułować instrukcje wyborcze? Odpowiedź nasuwa się sama: na pewno nie ogół wyborców w danym okręgu. To byłoby niewykonalne – zwłaszcza biorąc pod uwagę mnogość spraw, którymi w toku kadencji zajmują się parlamentarzyści. Pozostają więc partie polityczne.
Oczywiście, niniejsze rozważania miałyby realne przełożenie na rzeczywistość tylko w sytuacji, gdyby pojawiła się jakaś realna wola dokonania zmian ustrojowych. Tej nie ma i raczej nie będzie – a to dlatego, że status quo jest bardzo wygodny dla kasty politycznej jako całości. Tym niemniej możemy się pocieszyć tym, że obecnie funkcjonuje chyba najlepsze z najgorszych możliwych rozwiązań. Egzotyczne transfery polityczne parlamentarzystów to relatywnie niewielka cena, którą ponosić od czasu do czasu muszą wyborcy tej czy tamtej partii.